W szafie zmieści się prawie wszystko. Pojemna jest i pękata.
W mej szafie stoi kufer pełen wspomnień.

Szafę mogę zamknąć na klucz i zapomnieć. A potem znów otworzyć i uśmiechnąć się.
Jeśli czasem zapłaczę, to z szafy wyciągnę błękitne chusteczki, wytrę łzy i w końcu przebaczę.

W mojej szafie mogę się schować, zniknąć.
Szafę mogę przemalować i zapełnić miłością, nadzieją i szczęściem.
W szafie zawsze mogę wszystko od nowa poukładać.
Zatem zapraszam - właśnie otwieram swoją ciągle jeszcze niepoukładaną:
Szafę malowaną





28 lutego 2011

Ponownie

prezentowo:)
Sobotę spędziliśmy bardzo rodzinnie i bardzo gościnnie:)
Przedpołudnie spędziliśmy na "proszonej" podwójnej imprezie urodzinowej. Podwójnej, bowiem dwóch braciszków obchodzi swoje urodziny prawie w jednym czasie, więc razem gości zapraszają i dobrze się bawią:)


Jako że starszy z braci uwielbia CZYTAĆ KSIĄŻKI - dodać muszę, że czytał płynnie w wieku pięciu lat, prezenty były ksiązkowe, zarówno dla jednego rozrabiaki jak i drugiego:) Bo młodszy ma stale zaszczepianą miłość do książek - dzięki starszemu bratu który często młodziakowi czyta! Tak więc książeczki zakupione. Ale co dalej? Nie miałam pomysłu zupełnie.Na pomoc przyszła mama chłopaków, która zasugerowała uszycie zakładek do owych książek, twierdząc że chłopaki mają braki w tym zakresie. I tak powstały takie o to zakładeczki :


Teraz chłopaki mogą pędzić... pędzić do wiedzy :))) Choć mam nadzieję że z tym pędem nie przesadzę... bo matka może nie nadążyć, a to może stanowić problem :)))
Dodam że obszycie to tzw haft swobodny, który w moim wydaniu jest... mocno swobodny:)
Dorzuciłam jeszcze jeden drobiazg od siebie:

Uszyłam "anielskich braciszków" - aniołki do powieszenia na ścianę, wspólnego pokoju chłopaków. Teraz jeszcze "ktoś" prócz mamy, ma oko na rozrabiaków:)

W domu przygotowałam niespodziankę dla mojej rodziny. Obiadową.
Niespodzianka polegała na konieczności przygotowania swojego dania samodzielnie:)
A do tego celu wykorzystaliśmy takie coś:

Ktoś już zgadł co to???
Wyjaśniam. To mój zaginiony od lat garnek do founde! Przepadł, i żadne ogłoszenia, nie przynosiły efektu. Czynione wielokrotne próby poszukiwawcze również były bez celowe:> 
I wreszcie, po planowanych od dawna porządkach w naszych "szafach eko" - czyli kartonach przeprowadzkowych (tak, wiem ile to czasu ...), odnalazłam kartonik z tak pożądaną zawartością:)))


I tak, w przygotowanym dzień wcześniej pysznym bulionie każdy mógł SAM przygotować sobie na obiad to na co miał ochotę. Polecam, pyszna zabawa:)

Pozdrawiam ciepło i SŁONECZNIE!

25 lutego 2011

Dojrzewam

od pewnego czasu,
dobra, ściemniać nie będę, wyznam szczerze, od kilku miesięcy już dojrzewam...
Dojrzewa, kiełkuje, wzrasta w mojej głowie COŚ :)
Wzrasta, czyli od dawna "chodzi" za mną pewien projekt. Przez kilkanaście dni najpierw klarował się, dojrzewał, żeby zacząć pączkować i... wtedy zaczęły się schody.
Schody w postaci braku możliwości wykonania, z głupiego powodu - brak ELEMENTU:(. Znaczy zima znowu przymroziła ... I poooszło w miesiące...
Bo DŁUUUUGO poszukiwałam ostatniego, niezbędnego COSIA do wykonania mego pączkującego wciąż PROJEKTU.
Tupałam z niecierpliwości. Poszukiwałam intensywnie, angażując w to różne osoby. Nie poddawałam się, nie traciłam nadziei. I kicha. Pączek zaczął usychać.
Normalnie jak w melodramacie.
Wreszcie ujrzałam światełko  w ogrodzie :)
Dorwałam ów brakujący "element" . Pączek znowu dostał szansę na rozkwit.
Jak wspomniałam, projekt jest w głowie,  w odmętach "myśli nieuczesanych", nieco już ewaluował, wyklarował się i rozjaśnił i...
na razie czeka na DECYZJĘ o ROZPOCZĘCIU prac :> Czyli, w wolnym tłumaczeniu, na odejście "zimy tfórczej" :>
Bo nagle odwaga mnie opuściła :> I zapał jakby też.
Znaczy mrozi!
Jak długo może trwać dojrzewanie w TAKICH warunkach?

Więc dla odprężenia, i dalszego skutecznego (mam nadzieję), dojrzewania skupiłam się na zamówieniu filcowym.
Znajoma znajomej zażyczyła sobie kolczyków. A żebym się nie nudziła poprosiła o kolczykowe słoneczniki.
I przestałam zawracać sobie głowę ewaluującym miesiącami PROJEKTEM :> Na razie :)))
Czemu? A usiłowała któraś trafić igłą w malusienieczki strzępek filcyku?
No tak, zapomniałam do kogo "gadam". Wiem że to zrobiłyście, pewno nie raz nawet.
Tylko że ja niewprawna nadal jestem. No i mam...
Pierwsze igłą dziaranie. To znaczy pierwsza próba słonecznikowa
Wyszło takie coś. I nijak nie przypominało to słoneczników...



Nagietki już raczej.
I straciłam zapał na chwilkę :> Odmarznę, wena powróci i udziergam inne. Bo pomysł już mam, jednak na tę chwilę i okoliczności urlopowe, zrealizuję go dopiero jak mi się rodzina z domu wyprowadzi do palcówek edukująco-pracowniczych :)
Znaczy dojrzeję...
Całkowicie niedawno pokazywałam tu korale koloru czeko z turkusem. Dla dalszej sąsiadki, ale po "widzeniu" bliższa sąsiadka zapałała miłością tkliwą i namiętną do filcoków w wydaniu biżu, i koniecznie zapragnęła takie zaposiąść, na własność, i szyję swą własną.
Udała mi się sąsiadka. Wiecie jak bywa. Czasem ludziska sąsiedzkie horrory opisują. Ja tak nie mam. I oby tak pozostało. Więc żeby nie kusić licha, wzięłam sąsiadkę na swe gabinety, na których rozliczana jestem z sumiennego wykonywania obowiązków zawodowych. A że integrować się ze społecznością wiejską należy nie tylko w wydaniu dziecięcym, to takie "starocie" wstęp na świetlicę również mają. WOLNY!  :) Kawę zrobiłam (bom gościnna), matę rozłożyłam, mydlinki przygotowałam - niespodziewanie wzbudziły niemałe zainteresowanie :))) I przystąpiłam do instruktarzu.
Po krótkim wstępie nastąpiło słynne już kulanie. Sąsiadka bystra jest, w lot pojęła o co chodzi i podczas kulania PIERWSZEJ kulki jej zapał wziął i ... skisł.
Nie rozumiem czemu. Kawę miała, i mnie do towarzystwa instruktażowego...
Skuszona chyba najbardziej wizją kórali pięknych, własnych i naszyjnych,  skutecznie wizualizowaną przez wciąż obecną, judzącą instruktorkę, przebolała dzielnie fakt pogłębiającej się maceracji skóry dłoni (i z drobną pomocą - dolewanie kawy:) - wykonała TO:



Mnie się podobają. Nawet z tym różem :))
A Bliska Sąsiadka?
Też zadowolona. Wszak zrobiła je sama, więc satysfakcja SAMODZIELNIE zagwarantowana:)))
(zaproponowałam jeszcze żeby sobie wykulała kolczyki do kompletu, ale mnie wyśmiała, no to spytałam czy MI pożyczy czasem swoje filcoki, na co usłyszałam miłe: "kulaj się sąsiadka"... :)))
I pewnie wkrótce znowu będę kawę parzyć, bo w trakcie naszego sąsiedzkiego kulania, kolejne sąsiadki dalszowioskowe wpadły na pogawędki. I też zapragnęły zaposiąść TAKIE cuda na szyjach:) Chyba muszę duże warsztaty zrobić, bo co się będę rozdrabniać na pojedyńcze sąsiadki? A tak, za jednym zamachem (i maceracją rączek), pół wioski będzie kulało filcowe kórale. I by szyku i elegancji zadać, na Sumę sobie założy, przez co drugie pół będzie dumnie oprowadzało te swoje ślicznie wystrojone pierwsze -  mężów i "chłopaków" przecież się posiada  :).


Inna koleżanka, Zdzicha jej wdzięczna ksywka brzmi, po obejrzeniu zdjątek owych Blisko Sąsiadkowych koralików, również zapragnęła zaposiąść takie na własność. Jej prośba także spotkała się ze zrozumieniem. Wszak nic bardziej nie uraduje kobiety niż błyskotka uwieszona na ciele KOBIETY:) A szczególnie jeśli KOBIETA ta niedawno obchodziła osiemnaste urodziny! Jednakowoż, nauczona doświadczeniem zaproponowałam niewinnie, wspólne kulanie, a bo kolorek można  pośród różnistych czesanek sobie wybrać, pomacać, poobracać, i pogwarzyć miło, nawet rączęta wymoczyć na błysk...
Niestety. Koleżanka Zdzisława okazała się niezwykle mało wytrwałym kompanem kulania. Bowiem po pierwszej kulce Jej zapał zdechł nieodwołalnie. Żadne namowy, żadne jawiące się perspektywy, posiadania w bardzo niedalekiej przyszłości, odzieży umajonej własnoręcznie wykulną biżu, nie odniosły pożądanego efektu... Zaparła się i tyle...
Szczęściem była na owym kulaniu również zaprawiona w bojach Bliska Sąsiadka, zakasała rękawy (choć obiecywała że mydełka nie tknie), pomogła w wykulaniu kilku kulek, aby powstało TO:



Kolorystycznie tak sobie, ale to moje zdanie. Kolory wybierała sobie NAJBARDZIEJ zainteresowana, czyli Zdzicha, o słabej woli :))) Ma jak chciała, tera się wypowie czy ło to chodziło:)))

A ja tymczasem zmykam dojrzewać, może rozkwitnie wreszcie ten mój projektowy pączek:))
I w międzyczasie ukulam se kórale...
Bez niczyjej łaski, O!

Pozdrawiam miło

EDIT - ZDZICHA właśnie znalzłam jeszcze 2 kulki zielone, bogaciej będzie!!!! Zaraz orabiam, efekt mniej więcej ten sam, tylko zieleń na końcach.

23 lutego 2011

Tagliatelle, mortadele, salsa, porri no i fiori e...

VIVA... MAŁŻONEK :))

Urodziny dziś ma!
Nieważne które, nie będę mu DZIŚ wypominać. Mam gest, stać mnie DZIŚ na niego, za jutro nie ręczę, bo pewnie troszeńkę faceta podręczę, a co ;)
No to żeby "uświęcić" TEN dzień, troszkę się wysiliłam i zrobiłam obiad włoski.
Najlepsze jest to że jutro też będzie włoski - specjalność Osobistego bowiem skonsumujemy rodzinnie o pięknej, smakowitej wielce nazwie: spaghetti carbonara. A w miniony poniedziałek też było po włosku, i równie smakowicie, choć domowo - pizzowo:). I taki prawie tydzień włoski nam się udał.
Bo my lubimy Włochy, bardzo!
Dzieci lubią jak dotąd tylko kulinarnie, ale zawsze to COŚ. Bo gdy już TAM pojedziemy rodzinnie (bo pojedziemy na pewno... kiedyś), to przynajmniej do kuchni nie będą uprzedzone:)))
Od poniedziałku korzystamy z tych nielicznych chwil które możemy spędzić razem.
Oboje z mężem urlop mamy (ten zaległy, za rok ubiegły...), więc dziatwa nam się domowo patałęta tu i ówdzie, my razem z nią tam i siam... i tak czas mija strasznie szybko na tym "tam-sianiu".
A skoro już tak sobie "czcimy" TEN dzień to, postanowiliśmy uczcić go całkowicie, i zabraliśmy dzieciaki w miejsce magiczne;). Sami zobaczcie:

Jezioro, od strony jeziora:)

 Janek od strony pomostu, bo dlaczego iść prostą drogą, skoro można sobie zejście "uprzyjemnić"...
czyli "Jan mistrz kombinowania w akcji"

 A Tosia sobie jeździ...

... choć Jan nadal kombinuje...

Tosia ciągle jeździ, z przerwami na malownicze pozowanie w stylu:
"na całych jeziorach Ty..."

a Janek nadal kombinuje...

 gdy Jan chce juz zaprzestać kombinowania, na drodze zawsze COŚ stanie mu na przeszkodzie,
czyli "Emi przeszła do natarcia":)

Rodzina na jeziora lodach :)

tego właśnie jeziora :)

Magia polega na tym że latem można w TU sobie miło popływać, a zimą można równie miło sobie pojeździć, co też uczyniliśmy. MAGIA :) Właściwie to dzieci uczyniły, bo my, starcy, łyżew nie posiadamy. A szkoda:> Może w przyszłym roku jaki Mikołaj się zlituje?
I nieważne że to dzieciaki mają bardziej uczczony TEN dzień. Ważne że spędziliśmy go razem :)

Dobra, wracając do makaroni - pampaloni.
Makaron ów zrobiłam z przepisu jednej pani co do  Włoch po miłość pojechała i tam już została.Rozumiecie, z tą Miłością zamieszkała :) Najpierw w Wenecji, a potem na Sycylii i jeszcze gdzieś, ale tej książki jeszcze nie czytałam. Pani tej Marlena na imię, De Blasi po mężu się nazywa, a przepis pochodzi z książki pt: Tysiąc dni w Wenecji".
Makaron się nazywa dokładnie i po włosku, szalenie romansowo, zobaczcie same, a potem spróbujcie powiedzieć to głośno z włoskim akcentem :) Bajka! Normalnie od razu śródziemnomorskim latem powiało :)

Tagliatelle con salsa di noci arrostite

czyli

Świeży makaron z sosem z prażonych orzechów włoskich




A przepis brzmi:
Ugotować pół kilograma świeżego tagliatelle, fettucine albo innego wstążkowego makaronu w dużej ilości wody, posolonej solą morską:)
Gdy makaron będzie al dente, odcedzić, przełożyć do miski i wlej do niego półtorej szklanki sosu.
Wymieszaj potrząsając.

SOS  (wychodzi ok 2 szklanek)
1/2 kg łuskanych orzechów włoskich, lekko uprażonych
1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
szczypta gałki muszkatołowej
sól morska, pieprz do smaku
1/4 szklanki oliwy z oliwek
1/4 szklanki tłustej śmietany
1/4 szkalnki wina białego 
(np; wino santo - cokolwiek to znaczy, lub, moscato - to wiem co znaczy :)
W misce robota kuchennego,zmielić orzechy - ja mam taką sprytną maszynkę wieloczynnościową, więc "sama" mi zmieliła i nie nabrudziła:)
ORZECHY NIE MOGĄ BYĆ ZMIELONE NA MĄKĘ!!! Lubimy czuć ich chrupiący smaczek!
Dodać cynamon, gałkę, pieprz i sól. Zakręcić robotem żeby się połączyły przyprawy z orzechami.
Nie wyłączając robota wlać mieszaninę oliwy, śmietany i wina, i kręcić aż pasta nabierze konsystencji kremu.
Posmakować i ewentualnie dosmaczyć solą i pieprzem.


Wystarcza na cztery porcje.
Resztą posmarujcie chlebek, najlepiej ten własnego wypieku. 
A jeszcze lepiej zróbcie sobie wieczór włoski. Zapalcie świece.
Przygotujcie na tacy różne sery,oliwę z czosnkiem, pomidory z mocarellą i bazylią, pieczywo tostowe (stostowane), które polejecie przygotowaną oliwą z czosnkiem, i TEN sos też wykorzystajcie do pieczywka, a wszystko popijcie ulubionym winkiem - gwarantuję miły wieczór, nie tylko małżeński :)))

Zastanawiam się tylko czemu mój sos bardziej pastę przypomina w konsystencji?
Gęsty wyszedł. A Pani Pisarka napisała że jej Włoch Romansowy chleb sobie w nim MOCZYŁ!
Gdzieś popełniłam błąd. Pytanie tylko gdzie??? 
Ale generalnie polecam sosik, szczególnie jeśli jest się fanem orzechów, takim jak ja:)
A na koniec kota pokażę. Kota o niezwykle nietypowym zachowaniu, i finezyjnej mimice kociej "twarzy". Oraz ptaki pokażę, o niezwykle silnym poczuciu bezpieczeństwa, choć jak dla mnie to raczej kamikadze. Przyjrzyjcie się dokładnie:





Rzecz się dzieje za oknem (zdjęcia przez szybę). Kot sobie siedzi na parapecie, a sikory na "dzieciowym" karmniku. Czy jest to jakaś forma koegzystencji rasowej? Czy też  charakter... pacyfisty? A może poczucie "wyższości" ptasiej - wszak kot nie poleci :)))

I tą anegdotką kończę. Idę dalej "czcić" mężowski DZIEŃ :)))

Pozdrawiam ciepło.

18 lutego 2011

Kancik

Dziecko mi się zasmarkało. To młodsze i męskie.
A wiadomo, gdy mężczyzna zasmarkany to umierający :>
Syropek zatem kolejny zrobiłam, na zdrowotność i podniesienie z maligny domowego morale.
Nie znoszę gdy MĘŻCZYZNA chory i umierający. Bo gadać nadal może. I marudzić, a tego to więcej nawet jakby...


Syropek smaczny może nie jest, ale antybiotykowy - znaczy poważny leczniczo;)
Bo jakieś tam bzy czarne w butelce, czy sosny dziwacznie smakujące, ani nawet róże zalane, brzmią dla PRAWIE pięcioletniego mężczyzny cokolwiek NIEPOWAŻNIE - niby jak TOTO leczy???
Bo synu ostatnio wykłady z medycyny "chłopakowej" na mnie uskutecznia. I cała moja dotychczasowa wiedza, oraz wszystkie DOBRE chęci mogę sobie o kancik...
Wychodzi na to że, aplikowane ZDROWIE z samej NATURY pochodzącej, zdobywane ciężko od wiosny wczesnej do lata, i popartej doświadczeniem pra,pra,pra, pra... dziadów naszych jest do KITU!
Albowiem na czas obecny,  w skali świata nowoczesnego, i obserwując rozwój cywilizacyjny oraz pęd ku NOWEMU (czymkolwiek TO jest) - to metody znane przed wiekami, wg. syna mego są PRZESTARE!!!!
Nie wchodząc w niepotrzebne dyskusje z pacholęciem, przywołująć nabytą kiedyś, gdzieś, i zakorzenioną, dość mocno, w umyśle własnym wiedzę, poinformowałam niedoszłego MEDYKA (chyba się szykuje na wzór babci do służby ludowi), iż mamy w domu ŚWIETNY ANTYBIOTYK (skrupulatnie omijając słowo NATURALNY), czyli czosnek. Informacja owa zyskała poklask i aprobatę łaskawą, toteż zapytałam nieśmiało głównego zainteresowanego, czy WITAMINY też mogę dodać, na co skinął uprzejmie głową, domagając się czynnego uczestnictwa w procederze wyciskania... czosnku i cytryny z zawartością witaminy C, której to zawartość w owocu skrupulatnie została sprawdzona paluchem:>  Po czym dobiegło zniesmaczone:
- ŚMIERDZI! stwierdził przyszły lekarz/farmaceuta Jan.
- Lekarstwo musi śmierdzieć - odparła niezrażona techniczka/sprzątaczka - do jutra przestanie - dodała uspokajająco. Po czym na poprawę humoru i uwiarygodnienie że wie (naiwna) co czyni, dodała 3 łyżki miodku. A miodek jest zdrowy, o czym WIE domorosły medyk. Wie, bo żre namiętnie, pouczając matkę sknerę - ZDROWIE chcę przecież, nie słodyczki!
Dziś, korzystając z nieobecności nieletniego medyka, przelałam syropek do butelki. Wstawiłam do lodówki i czekam na powrót przemądrzałego zasmarkańca, i możliwość zaaplikowania LEKU.


Mam nadzieję że dziś nie usłyszę od MĄDRALI że go I -RY-TU-JĘ (sic!) . A wiara w leczniczą moc przygotowanego własnoręcznie NOWOCZESNEGO antybiotyku pozostanie niezachwiana przez najbliższe pół roku:))))

Matko, a co będzie, jeśli któryś z równie przemądrzałych przedszkolnych kolesi małoletniego zna się na "domowych" antybiotykach, i podzieli się swoją wiedzą z osobiście zainteresowanym?!
Kancik chyba...

To ja może, dla spokojności przepis podam.
10 ząbków czosnku (najlepiej "naszego"), 2 cytryny, 2 szklanki wody mineralnej.
Czosnek obrać i wycisnąć. Cytrynę sparzyć wrzątkiem i też wycisnąć - zawartośc witaminy C gwarantowana, sprawdzać nie trzeba, kwasi jak diabli. Do wody mineralnej (niegazowanej), dodać 2-3 łyżki miodu naturalnego (pewnie można i więcej, przecież zdrowe...), i odstawić na 24 godziny pod przykryciem (temp. pokojowa). Po upływie podanego czasu przecedzić i przelać do butelki.
Przechowywać w lodówce (ma wytrzymać nawet 3 tygodnie). Aplikować łyżeczkę po kolacji.
Przepis pochodzi z jednej z książek o słynnej Cecylce Knedelek :)) - wzbogacony został jeno przez mła o miodek, bo przecież zdrowy...

No to na zdrowie :)

16 lutego 2011

Naprawione?

Chyba naprawiłam książki.
Na pierwszy rzut poszła ta bez okładki.
Zaznaczam: INTROLIGATOREM NIE JESTEM! Wiem że popełniłam błędy.
Jednak nie mogłam spokojnie na nią patrzeć. Książka po wielu przejściach, myślę też że, po wielu czytelnikach. Spróbowałam więc naprawić. Nie jest to szczyt precyzji, a w szczególności nie jest poparte wiedzą potrzebną do naprawy. Zrobiłam to na czuja. Naprawiana książka nie miała okładki, teraz już posiada.Taką:




Najpierw przycięłam papier, jasny to papier wizytówkowy który przeszyłam do grzbietu książki, uzupełniając klejem warstwę pomiędzy książką a papierem. Okładkę stanowi tkanina zamszopodobna, zszyta wraz z tekturką. I ten element przyklejony został do przeszytego wcześniej papieru wizytówkowego.
Okładkę specjalnie przycięłam za dużą z uwagi na bardzo stare wydanie, ponadto kartki też już są mocno zniszczone, więc pomyślałam że troszkę większa okładka nieco ochroni swoją zawartość. Nie wiem czy dobrze, pewnie i  niezbyt praktycznie. Wizualnie też lepiej prezentowałaby się okładka przycięta na miarę, ale jak mówiłam, robiłam to na czuja. Nie mniej, książka zyskała zabezpieczenie (zupełnie nie rozumiem czemu szwy na tkaninie po przeszyciu wyszły krzywe. Kto ma łucznika niech doradzi, może muszę pogrzebać w ustawieniach maszyny...).
Druga książka wymagała tylko naprawy grzbietu. Nie chciałam jednak do tego użyć taśmy klejącej, wiadomo co się z taką dzieje po pewnym czasie. Dlatego ponownie sięgnęłam po użytą wcześniej tkaninę, klej ( i nowe nożyczki!) jednak naprawy dokonałam tym razem tylko w paśmie  grzbietu.



Mam nadzieję że znawczynie tematu nie zakrzyczą mnie. Ja chciałam tylko uratować książki przed całkowitym zniszczeniem. A czy się to udało dopiero się okaże. No i zobaczymy, co powie na moje działania właściciel obu pozycji...

Pozostając w temacie. Dużo czytam. Gdy czas mi pozwala, najchętniej nie odrywałabym się od książek.
Potrafię zarwać noc, szczególnie jeżeli MUSZĘ koniecznie się dowiedzieć jak się skończy  właśnie opisywana historia, ale nie tylko ja tak przecież mam, myślę że znajdzie się więcej osób które mnie zrozumieją :))
Bardzo często wychodząc z domu mam w torbie książkę, albo nawet dwie... bo przecież nie wiem na którą właśnie będę miała nastrój... no chyba że to jest TA od której tak trudno mi się oderwać :))))
Nie czytam w żadnych ekstremalnych sytuacjach, nie czytam spacerując, nie czytam gdy w domu są rozbrykane dzieciaki. Wiem że tak można, i znam osoby czytające zawsze, wszędzie i w każdych okolicznościach.
Ja jednak muszę mieć spokój, muszę mieć możliwość zagłębienia się w powieść, poczucia jej "klimatu". A jeśli są to pozycje traktujące o tematach trudnych, czy też książki biograficzne... cóż, muszę czytać w spokoju, z dala od zgiełku dnia codziennego. Bo jak czytać pośród tłumów  książkę o tematyce wojennej, a szczególnie książkę biograficzną z tamtego okresu??? Przecież jej autor podzielił się właśnie ze mną czymś niezwykle osobistym, trudnym, tragicznym. To nie jest temat łatwy, prosty czy przyjemny. To losy człowieka, bądź wielu ludzi, których już nie ma, a ja poznaję ich dzięki kilku zapisanym kartkom, podzielili się ze mną kawałkiem swojego życia, swojej historii ?. To moje odczucia, nie trzeba się z tym zgadzać, to ja "tak mam".
To co chcę dziś na koniec pokazać to mój nowy sposób na dbanie o książki które noszę w torbie.
Dotąd nosiłam je luzem, albo zawijałam w reklamówkę- co było strasznie denerwujące, bo okropnie szeleściły podczas wyciągania knigi. I zawsze martwiłam się że tak traktując książki mogę je szybciej zniszczyć, szczególnie drżałam o te pożyczone. Ostatnio podczas przeglądania blogów wpadłam na pewien pomysł.
Szyjemy mnóstwo etui na przeróżne rzeczy, od chusteczek higienicznych, przez kredki, kosmetyki, na telefonach komórkowych kończąc, szalenie to obecnie modne. Pomyślałam, czemu by nie uszyć etui na książki noszone w torebce? No i uszyłam. To pierwsze takie etui. Już mam zamówienie na kolejne i wiem że będzie lepsze. Moje wygląda tak:




Jest bardzo proste, właściwie to taka okładka, ale w formie etui właśnie, czyli szczelniej chroniąca przenoszoną książkę.
Tkanina zewnętrzna jest zamszopodobna, wnętrze to  tkaninka od Iwony z Niecodziennego Zakątka. Nie zastosowałam żadnego wypełnienia czy usztywnienia pomiędzy. Zależało mi żeby etui było lekkie, myślę też że użyta tkanina (zamszopodobna) , jest sama w sobie wystarczającym zabezpieczeniem.
Następne etui będzie nieco większe, ze względu na różną wielkość noszonych książek.
I już zupełnie na koniec.
Wreszcie uszyłam sobie zakładkę. Papierowe bez przerwy gubię, zresztą, "zakładam" co jest pod ręką, kiedyś były to nawet Jankowe niemowlęce skarpetki, albo trawka gdy Janek spał w wózku w ogrodzie, albo drewniana łyżka kuchenna (CZYSTA!!), z którą błąkałam się po domu - właśnie miałam zamieszać w obiedzie, ktoś zapukał do drzwi, a ja z książką przed nosem, zamiast w grach... :> Mam nadzieję że TA zakładeczka pozostanie ze mną na dłużej :), i nie zaginie zbyt szybko, albo nie zostanie ugotowana... różne dziwne rzeczy miewam w dłoniach, w sytuacjach niekoniecznie wymagających ich użycia...:)




Powoli oswajam się z tzw. "haftem swobodnym", w moim wydaniu to raczej luźna wariacja  na jego temat, ale... "pierwsze koty za płoty" ;)))
To tyle w temacie.
Żegnam się miło, i nadal SŁONECZNIE :)

15 lutego 2011

Akceptacja

Zrobiłam, a właściwie tylko wykończyłam.
Korale filcowe kulała sobie koleżanka. Ukulała ręcami własnymi kulki koloru jakiego chciała i straciła biedaczka zapał :)
Poniekąd ją rozumiem, nudne nieco zajęcie, jednak efekty bywają zaskakujące.
Te są proste, bo takie miały być. Brązy i turkusy - takie były filcoki wykulane, dodatki, znaczy ekskluzywne koraliki już wg mojego "widzi mi się" - się teraz wypowie czy mogą być, bo zmienić jeszcze można :)))
I to nie do Ziuty pytanko - Ziuta sama se wykula, a zapytana wie o kogo chodzi, jak sądzę :)










Jednej takiej, po sąsiedzku, się podobały, więc może jest nadzieja że tej dalszej sąsiedzkiej też przypadną, bo ta pierwsza to wybredna, więc skoro wrażenie uczyniły na pierwszej to ta druga tez zadowolona chyba będzie...
Namotałam :>
Dla oczyszczenia umysłu zatem pokażę jeszcze do czego córkę własną zmusiłam:) W ubiegłym tygodniu, lekarsko-przychodniano czas upojnie z Tosią spędzałyśmy, nie było już sensu do przedszkola dziecka prowadzać, toteż dziewczę udało się do mamowej placówki zatrudniającej. I tak z nudów troszkę, a troszkę dla relaksu i miłego czasu spędzenia zrobiła Tośka takie coś:



Kwiatuszki na gumeczki do włosów. Słodkie jak... Grunt że różoholiczka przeszczęśliwa:) Pomogłam dziecku zszyć te wszystkie płatki, koralików ciepnęłam ku ozdobie i zadowoleniu córczynej sroki. I łala, się prezentuje ładnie nawet :)
Do informacji dociekliwej Ziuty, pełnej przeczuć najgorszych co do mojej osoby - takie broszki się właśnie pali! NIE JARA :))) Opalić trzeba coby się nie siepało, a PALĄ gapy i niewprawieni początkujący.
Toś też paliła, a jakże, palec sobie nawet dziewczę sparzyło, minę miało wówczas nietęgą. Ale po zobaczeniu efektu na oczy własne, zielonkawe nieco, gębusię uśmiechniętą pokazało, i o paluchu z radości zapomniało :)

Na koniec.
Książki pożyczyłam od kolegi, który jak się okazało tematykę podobną lubi czytać.
Książki po przejściach, o latach wielu. I na pomysł wpadłam przy okazji, o czym wkrótce. Tymczasem przeczytałam i bezczelnie, nie pytając o zgodę lekko naprawić zamierzam. Skrzyczeć raczej nie skrzyczy. Chyba... Na razie wyglądają tak:



Wkrótce zademonstruję jak wyglądają po tym co wymyśliłam. Oby wstydu nie było.

Tymczasem SŁONECZNIE pozdrawiam :)

14 lutego 2011

KONIEC!

Ferie się skończyły!!
I SUPER!!!

Teraz odpocznę ;)

Wszystko na opak, prawda? A to tylko dlatego iż ferie dla mnie to czas niezwykle zintensyfikowanej pracy.
Niby pracuję codziennie, wyłączając urlop i weekendy, ale takie ferie zimowe, które dla niektórych (SZCZĘŚCIARZE!!!) są czasem laby i słodkiego nieróbstwa, dla mnie niestety  (albo stety...) są czasem niezwykle pracowitym. I choć teoretycznie pracy się nie boję, to ferie... Oj :)))
Sama wymyśliłam (albo prawie sama...), to miałam :)
A jeśli jeszcze nieopatrznie obieca się dzieciom prywatnym że w ferie pobędą sobie z mamą, również  w mamowej pracy, to miałam co chciałam :) SAJGON się to chiba nazywa:)
Się działo bowiem świetlicowo-rodzinnie sporo. Jak nie warsztaty z filcowania (dla prawie 60 osób), to warsztaty z broch szycia (i palenia :)), albo decu żeby było jeszcze ciekawiej - ciekawe że jakoś nie mam kiedy skończyć tego co zaczęłam decupażowo dla siebie, hmm.... I bal maskowy był, wszak karnawał w pełni, a jeszcze karaoke też było, jak wiadomo śpiewać naród lubi, dzieciaki gorsze nie są, ale po wysłuchaniu po raz dziesiąty kolejnej piosenki z repertuaru Dody... cóż, delikatnie mówiąc wymiękłam :). A na zakończenie kręgielnię ukochana dziatwa zaliczyła. I basta!
Właśnie zamierzam ułożyć prywatne dziaciaczki kochane do łóżeczek,a sama oddam się w kierunku różanej sofy w celu złapania oddechu :)
Tymczasem uraczę was kilkoma obrazkami, wykonanymi gdzieś w trakcie tych dwóch tygodni feriowych. Zupełnie nie miałam kiedy wpaść na blog wcześniej!









 To zdjęcia sprzed tygodnia. Miniony tydzień upłynął pod znakiem pluchy odwilżowej oraz wichur okropnych. Dziś za oknem biało (i twardo pod stopami - nareszcie), i mrozek nawet nie mały :). Oby do wiosny, bardzo już za nią tęsknię :)
Dziękuję za wszystkie sygnały pamięci i zapytania w stylu: "żyjesz?" :) Donoszę wszystkim zainteresowanym iż żyję, nieźle nawet ,na co przedstawiam dowód w postaci niniejszego posta: zaległego, oraz "świerzynki", czyli wpisu dzisiejszego.
Nie będę przepraszać za nieobecność, powyższy wpis nieco wyjaśnia, ponadto intensywnie wciąż było, i tak jakoś się stało że nie wpadałam na blog... tak wyszło... samo!
Od dziś już jestem :) Mam nadzieję że systematycznie, a to za prawą MOTYWATORA w postaci SZCZĘŚCIA:)))
Spotkała mnie dziś ranną porą RADOŚĆ wielka, mianowicie Iwonka z Niecodziennego Zakątka obdarowała mnie takimi oto ślicznościami:


Prawda że śliczne tkaninki dostałam:)) Obśliniłam się na ich widok,nie szczędząc Iwonie ciepłych słów i myśli w typie: "wariatka"!!! Widzicie tę tkaninę ze słonecznikiem? Ona jest wiejska - sielska, w kury,  gęsi, krowiny i stodoły... PIĘKNA! I ta w wisienki, albo w malwy... Matko, szkoda ciąć, tylko w ramki: Zgłupiałam zupełnie, i nie wiem co z nich zrobić, ale że COŚ zrobię to pewne. Na razie musze ochłonąć z radości, bom niepoczytalna lekko, i jeszcze tyle dobra zmarnuję :)))

IWONKO!!! DZIĘKUJĘ OGROMNIE!!!

Skoro w temacie materialnym pozostaję, donieść zamierzam że dokonałam także samodzielnych zakupów tkaninowych, w jednym z najbardziej znanych sklepów w stylu "mydło i powidło", czyli IKEA wkracza na szpalty mojego bloga :). Odwiedziłam ją w miniona sobotę (o czym wiedzą nieliczni :)), w pędzie i z rozwagą.
Rozwaga spowodowana była czasem i obecnością Osobistego, który zakupów nie znosi. Przeginać nie chciałam bowiem wcześniej spędziliśmy razem całą godzinę i dwadzieścia minut w sklepie gdzie nogi naszej rodziny zostały obute, a szczęście moje sięgnęło wyżyn bowiem mam TO:



NARESZCIE! Teraz roztopy mi niestraszne, deszcz i błocko też, bo mam  KALOSZE :)
Kolor? No oczywiście że różowy! Czemu ??? Bo za oknem buro i ponuro, a w ogóle to, kilka osób ostatnio mi zarzuciło że jestem nudna kolorystycznie... więc na przełamanie nudy mam kaloszki w kolorze różu:) Pudrowego żeby nie było, jednak taki odcień jest nadal "bezpieczniejszy" dla mojej duszy i oka :))
I nie wiem doprawdy czy mam dziękować mojej "upartej kolorystycznie" córce - wszak to jej "wina" ten róż...
Aaaaa, a w Ikea zakupów dokonała karta płatnicza Osobistego, miał chłopak gest, dzięki czemu zaposiadłam:
Nożyczki z tego najfajniejsze - nareszcie mam "zębate potwory" :)
Nooo, kupiłam jeszcze troszku szkiełek, o tym wkrótce, a teraz żałuję że tych tkanin nie wzięłam więcej...
Moja zachłanność nie zna jednak granic :). Wizyta w owym sklepie zajęła nam ok 2 godzin, z czego 45 min to był obiad i toaleta - naprawdę starałam się oszczędzać Osobistego, i chyba to docenił, bo kartą machnął przy kasie, bez zmrużenia :))) Wyprawa szybka, miła, bez przygód - znaczy bezpieczna :)
A teraz... znowu spojrzałam na tkaniny od Iwony... Jakie śliczne! :)))

Mam nadzieję że dzisiejszym postem zrehabilitowałam się, i moja nieobecność zostanie wybaczona.
Tymczasem żegnam miło, i zmykam do dalszego napawania się cudami sprezentowanymi przez Iwonkę, aaa, i do pracy czas się szykować !

Papapa:)