W szafie zmieści się prawie wszystko. Pojemna jest i pękata.
W mej szafie stoi kufer pełen wspomnień.

Szafę mogę zamknąć na klucz i zapomnieć. A potem znów otworzyć i uśmiechnąć się.
Jeśli czasem zapłaczę, to z szafy wyciągnę błękitne chusteczki, wytrę łzy i w końcu przebaczę.

W mojej szafie mogę się schować, zniknąć.
Szafę mogę przemalować i zapełnić miłością, nadzieją i szczęściem.
W szafie zawsze mogę wszystko od nowa poukładać.
Zatem zapraszam - właśnie otwieram swoją ciągle jeszcze niepoukładaną:
Szafę malowaną





24 października 2011

Sobota

kolejna,  już miniona, sobota jakich wiele. Jednak pewne drobne wydarzenia godne zachowania.

Jaś dostał zadanie przełożenia swoich klocków  LEGO do nowego pojemnika. I jak to zwykle u Jasia bywa strasznie mu się nie chciało... Ponaglany, kuszony perspektywą nagrody, nie bardzo był zainteresowany "pracą".
Po jakimś czasie usłyszeliśmy monotonne, acz melodyjne:
"Tosiu proszę pomóż mi, ijaijao
proszę, proszę ciebie dziś, ijaijao"...
Wyśpiewywana "prośba", na melodię "Kaczor Donald Fermę miał". Dodam że bardzo powoli a słowa tworzone "od ręki". Zgadniecie co śpiewaliśmy w niedzielę? ;)))))

Również w sobotę:
Tosia wpada do kuchni z informacją:
- Mama, Janek dobiera się do PIEwnicy :)))
Słowotwórstwo mojej siedmioletniej córki do dziś budzi uśmiech na mojej twarzy, nadal potrafi nas zaskoczyć " ślicznymi fiatkami w wazonie", przy czym zna oczywiście poprawną wymowę :)))

Niedziela:
Dzieci wracają z podwórka. Widzę przez okno ich roześmiane, nie zamykające się buzie.
Po wejściu do wiatrołapu słyszę wyśpiewywane od serca:
"Oto jest dzień który dał nam Pan"  z gromkim "Alleluja !!!" na koniec strofy:))))
Kolejna "święta" niedziela :)))
Pozdrawiamy:)

22 października 2011

Uwielbiam

swoją nową maszynę:)))
W pośpiechu szyłam nowy ciuszek dla córki. Okazja? Nie byle jaka, pasowanie na pierwszaka:))))
I tak, ja spasowałam córczyną spódniczkę, a Pan Dyrektor jej  własną osobę, z niezbędną informacją o prawach i obowiązkach ucznia :))) się działo! Cały miniony tydzień podporządkowany był przygotowaniom do TEJ właśnie uroczystości, stąd wspomniany szyciowy pośpiech :)


Spódniczka prosta, na gumce, bo chude to moje dziewczę, a spódniczki na gumce kojarzą mi się z nieprzesadnym dodaniem gabarytów:)) Ogólnie jestem zadowolona z efektu. Posiada podszewkę z tiulową koronką, i oczywiście coś co lubię bardzo - aplikacje:)))
Uwielbiam moją Janomkę, bardzo, szycie na tej maszynie to sama przyjemność, i te mnóstwo możliwości... po prostu bajka :)))
Efekty naszej współpracy oceńcie sami:






Dziś tyle, zmykam do prac domowych, zaniedbanych bardzo przez powyższą uroczystość, papapa:)

18 października 2011

Ufffff...

udało mi się wreszcie wywiązać z zaległego zobowiązania.
Uff, WYKONANE, zatem odetchnąć mogłam z wielką ulgą, bo nie lubię jak mi coś wisi nad głową, niedokończone takie. Pokazuję i czekam na info od Głównej Zainteresowanej który będzie tym wybranym, Zainteresowana już wie która, Ziuta jeszcze czeka :)))




Za jakość zdjęć uprzejmie przepraszam jednak ciemno wszędzie i ponuro było gdy fotki usiłowałam przyzwoite zrobić :P
Dzisiejszy tytuł ma również odniesienie do wszystkiego co się ostatnio u mnie dzieje.A dzieje się  niesamowitym pędzie... Ja już chyba inaczej nie mogę :)
Ma przepięknej urody maszyna stoi i czeka na lepsze czasy :P Niby kurzem nie porasta (co powyższym udowadniam), jednak brak czasu na bardziej dogłębne wzajemne się zapoznawanie :P Straszne to... i bolesne dla mnie wielce :>
A tyle planów, projektów, potrzeb... ech,  chyba takie moje szczęście...
Pochwalić się też specjalnie nie mam czym. Bo ten ciągły brak TEGO najważniejszego.
Coś tam napoczęte czeka na wykończenie, w pracy berek ganiany - i wcale nie przesadzam, dosłownie ganiany ;>
Kończę sobie w tych minimalnych wolnych chwilach broszeczki, co to czekają i płaczą, coby je poubierać w błyskotki i inne pikne dyrdymałki, i wianki mchem porośnięte tez płaczą, a tu jeszcze trza córkę na pasowanie pierwszoklasisty przygotować, i otoczenie na TO wydarzenie... uffffff, dużo tego się porobiło. Nie żebym narzekała, w sumie to lubię gdy COŚ się dzieje i w dodatku TYLE tego cosia jest, więc jest ok, a jednak chciałoby się czasem usiąść na zadku i porobić coś bardziej "stacjonarnie" :))))
Weekend miał być pracowity, ze ściśle zaplanowanym czasem MOIM i JANOMKI. I przysięgam że nic już NIGDY planować nie będę:))) Weekend towarzyski wielce nam się przygotował, SAM z siebie :))) Tak już u nas jest, rzadko kiedy planowane spotkania dochodzą do skutku, za to te spontaniczne są NADZWYCZAJ owocne, i z nienacka :)))
Bo wyobraźcie sobie następującą sytuację: poszatkowana miednica kapuchy, marchewy , chałupka, oględnie mówiąc, przykurzona mocno i zakapustowana, no bo łikend przecież pracujący zaplanowany (a jakże!), i nagle telefon: na herbatkę jedziemy ;))) I tak między jedną miednicą kapuchy a drugą, w sobotę przyjęliśmy dwie rodziny gości, na podmiankę - jedni pojechali, drudzy przyjechali... w kapustę :))) W związku z czym niedziela kapuściano się przedłużyła i tak, podgryzając obiecaną rodzinie Ziuty pizzę, kończyłam jej ładowanie  do słoików:) Bo Ziuta zapowiedziana była niedzielnie, żeby nie było :)))
Pizza wyszła wyśmienita, choć nie na kamieniu, bo dużo miało jej być i szybko w dodatku, za to rozmowy i prawie "warsztaty" szyciowe przy okazji spotkania też były :)))
Ot taki sympatyczny łikend nieplanowany nam wyszedł. Przy tej okazji wyszło że zaczynało mi już brakować takich spontanicznych pogaduch, wymiany spostrzeżeń, żarcików, fajnie było, choć nagle i zbyt krótko...
Na szczęście Janomka moja jest na wieki, jeszcze się zdarzymy nacieszyć swoim towarzystwem, jednak coby nie zapeszyć, NIC już NIE PLANUJĘ:))) Teraz czekam ciekawa co przyszłość przyniesie, choć wiadomo że niedziela ponownie przyjemnie towarzyska się szykuje :))))

To żeby nie było łyso zupełnie podam może przepisik, na sprawdzoną sałatkę słoikową, co to smaczna jest niezwykle i... kapuściana mocno, skoro tyle już pisałam o TEJ kapuście;)))

SAŁATKA z burakami
Potrzebujemy:
2 kg kapusty poszatkowanej, 2 kg ugotowanych i startych na dużych oczkach buraków, 20 dkg cebuli - w piórka ciachanej, 20 dkg pora - w plasterki ciachniętego. Ja oczywiście zaplanowałam wszystko z podwójnej ilości, coby nie zabrakło, w razie nieplanowanego ;)))
I na zalewę: 2 szkalnek octu, 2 szkalnek oleju, 2 szkalnek cukru i 2 łyżek soli, wymerdać wszystko i zalać kapuchę z dodatkami, odstawić na kilka godzin. Potem napychać w słoiki i pasteryzować pięć minut.
WYBORNA kapustka do obiadku na zimową porę, polecam :)))

I jeszcze jedna sałatka, co to przepis od mamy dostałam bo jej się spodobał w gazecie jakiejś:) Mnie też się spodobał, bo smakowite dodatki w nim występują, degustacja za kilka dni:

SAŁATKA z orzechami
Potrzebujemy:
300 g poszatkowanej kapusty, 1-2 marchewki, 1/2 dużego selera, 4 łyżki rodzynek, 3 łyżki orzechów włoskich, 1/2 łyżeczki brązowego cukru,  1/4 szklanki octu winnego lub jabłkowego, 2 łyżki oleju - u mnie oczywiście miednica wyszła, bo dla tych śmiesznych 300 gram szkoda mi było czasu ;)))
Marchew i seler obrać i zetrzeć na tarce. Orzechy grubo posiekać, rodzynki namoczyć najlepiej w kieliszku wódki (ja pożałowałam, wolę na nalewkę zostawić ), Włożyć wszystko do miski, dodać cukier, ocet, olej i dokładnie wymieszać. Wkładać do słoików i mocno ubijać. zakręcić i pasteryzować ok. 20 minut . I już, koniec. Potem tylko czekać na smakowitą degustację:)))

Barszcz czerwony na kuchni pyrkocze, zapachy się rozchodzą jutrzejszo - obiadowe, a ja zmykam,
miło się nocnie żegnam:))))

10 października 2011

Szał :)))

Dopiero co pisałam o radości:)
No to teraz ogarnął mnie szał radości :)))))))
Maszynę szyciową mam! Nową, piękną i... całkowicie inną niż ta na której dotąd szyłam:)))
Osobisty się zaangażował, bo już myślałam że nic z tego nie będzie, więc gdyby nie pomoc małżonka mego byłby klops, i znowu obeszłabym się "smakiem"... Bo do tego zakupu dojrzewałam ze dwa lata chyba:P
Teraz zaczynam jej rozgryzanie, maszyny oczywiście rozgryzanie, żeby nie było :). Pewnikiem proste to nie będzie, szczególnie zważywszy na czas jakim dysponuję, a dokładniej na notoryczny jego brak,  jednak wcale się nie martwię, raczej tupię z niecierpliwości:)))) Te nocki niedospane... ech ;))
Szał radości, normalnie szał:)
I planów mnóstwo, chęci jeszcze więcej, gorzej z umiejętnościami :P Ale co tam, do odważnych świat należy, nie spróbuję się nie nauczę przecież :D
Patrzę na to swoje cudo nowoczesnej techniki i wspominam jak to moja babcia siedziała przy swoim starym, zielonym łuczniku i szyła. Najwięcej dla nas, swoich wnuków. Pamiętam gdy mierzyłam skrojone i poszpilkowane bluzeczki czy spodnie - z tymi ostatnimi to dopiero była "uciecha", gdy z gapiostwa  siadało się żeby ułatwić sobie ich zdejmowanie po mierzeniu... krew nie raz się polała z okolic niewymawialnych - a Babcia lojalnie ostrzegała :P
Ta opisywana drzewiej szpilkowa Franka ciągnie się za mną od lat jak widać :)
Jaką piękną miałam białą sukienkę przez Babcię szytą! UWIELBIAŁAM JĄ, jak dziś pamiętam swoje rozczarowanie gdy już z niej wyrosłam. Ten jeden jedyny raz żałowałam wtedy że rosnę, dojrzewam, jakież to było przykre, bo sukienkę wprost kochałam.
Pamiętam też nową babciną maszynę. Łucznik w walizce chowany, który zobaczyłam gdy ponownie przyjechałam do Babci na wakacje.
Jestem w stanie wyobrazić sobie radość którą odczuwała, gdy wracała do domu ze "zdobytą" maszyną w ramionach:))) Pewnie szła chodnikiem i śmiała się sama do siebie, jak ja dzisiaj spoglądając na swoją :)))))
Moja Babcia była samoukiem krawieckim, więc tak sobie myślę że przy mojej desperackiej motywacji też chyba TO ogarnę. Bo plany mam że hohoho, oby czasu i wytrwałości starczyło.
A dziś ta pierwsza babcina maszyna, ten stary, zielony łucznik stoi u mnie w sypialni na komodzie. Ileż to wspomnień, historii... Ile to razy, leżałam na kanapie w pokoju, czytając książki by wreszcie uśpił mnie miarowy stukot pracującej babcinej maszyny. Ach jak tęsknię za tamtymi czasami... bardzo.
Maszyna na której dotąd szyłam to tez Łucznik , i również powiązany z moją Babcią, jakżeby inaczej:)
Bo dzięki Babci właśnie, moja mama mogła zaposiąść własną maszynę. Dlaczego? Bo to właśnie Babcia ją "wystała" w kolejce w której musiała swoje odstać aby ją zakupić - pomyśleć, ile to kolejnych historii, wspomnień, i znowu związanych z tą samą osobą :)
Dziś mamowa maszyna służy mnie, mama szyć nigdy nie lubiła, tak więc ulegając moim naciskom i jęczeniom, kilkanaście lat temu (wreszcie;) przekazała ją mnie. I nareszcie maszynka przeżywa swoje dobre lata - wreszcie robi to do czego została stworzona, szyje :)))) Pierwsze co na niej uszyłam to poszewki na pościel dziecięcą dla mających się wkrótce urodzić siostrzeńców (mojego i męża), jaka to była satysfakcja i radość!! Potem do kołderek uszyłam jeszcze, a jakże!, aniołki, nad którymi się namordowałam, ale fajne wyszły. Dziś żałuję że zdjęć owym swym wytworom nie zrobiłam, ale dumę z pierwszych swych poczynań szyciowych odczuwam po dziś dzień :)
A od teraz  mam jeszcze jedną maszynę, nową, bardziej odlotową :)))) Szał!

Zdjęcie ze strony sklepu ETI
Prawda że piękna?!!!

Łucznik w zapomnienie nie pójdzie, jednak co postęp techniczny to postęp wiadomo... no chyba że ja nie nadarzę za nim... ale próbować będę, a co ;))))
Matko, jak ja teraz do pracy będę chodzić gdy takie cudo w domu zostanie???? Jak JE zostawić takie samotne w tym wielkim domu... biedactwo moje maleńkie!
Szał, normalnie szał radości mnie rozpiera :))))))))
Nowiuska maszyna, nowiuska i jaka piękna:))))))))))
I moja!!!!

Z ostatniej chwili - innymi słowy, dodatek do powyższej zawartości:)))
 
Maszynę swą już KOCHAM, i nie jest to przesada.
Tyle co zdążyłam poznać wystarczy do wystawienia oceny opartej na samych superlatywach, pokrótce:
- jest niezwykle cicha, wiem co mówię, szyłam na trzydziestoletnim Łuczniku;
- jest śliczna, i zgrabna niezwykle patrz jak wyżej :) Trochę się obawiałam palstikowego plastiku, jednak wizualnie jest bardzo dobrze, a nawet super dobrze ;)))
- posiada niezwykle czytelny wyświetlacz, łatwość manipulowania  nim i wyboru poszczególnych opcji;
- łatwa w obsłudze, najbardziej bałam się nawlekania szpulki, poszło jak z płatka, instrukcja nieco mi zagmatwała, nie mniej w efekcie "samo wyszło" ! Mam nadzieję że juz tak będzie stale, jutro spróbuję automatycznego nawlekania szpulki (chyba tak to się nazywa);
- świetna funkcja przycinania nici !!! Funkacja w którą winna być zaopatrzona każda maszyna, strasznie praktyczna sprawa!
- ogromna ilość ślicznych ściegów! Dla mnie, gadżeciary to naprawdę COŚ:)
- dobrze napisana instrukcja obsługi - to ważne gdy posiadało się: patrz punkt pierwszy ;)
Na razie TYLE :)

Na dziś spokojnie mogę polecić ten model. Dalsze spostrzeżenia niebawem, w oddzielnym poście:)
Jutro zawalczę ze zmianą stopek i igieł, dziś idę spać, padam na paszczę, chyba ta radość tak mnie wypompowała :))))))

Pozdrawiam serdecznie:)

9 października 2011

Bo fajnie mi ;)

Naprawdę, fajnie mi jest.
Dziś mogłam po raz pierwszy wykorzystać WSPANIAŁY prezent jaki otrzymałam na wyjezdnym od Ivonny i jej męża. No i fajnie mi jest, bo prezent mało że rewelacyjny to jeszcze przydatny bardzo, no i prezent marzeń!
Mowa o kamieniu.
Nie takim zwykłym, z pola, bo takie to sama sobie zwożę, bo mam PLAN, którego realizacja ciągnie się już dłuuuugo, ale się wreszcie zrealizuje... kiedyś.
Dziś mówię o kamieniu do pieczenia, dzięki Iwonce mam więc się cieszę, bo mam tak fajnie:)))
A pierwsze co upiekłam na owym kamieniu to focaccia, pachnie pysznie, degustacja po ostygnięciu, choć ciężko już teraz wytrzymać. Nie mniej wyrosła doskonale:))))
Tu chwilkę po upieczeniu, z widocznym kamieniem:

Składniki raczej bogate, bo focaccia to z zasady prosty "chlebek" włoskich rolników. Moja jest znowu w wersji wypasionej: pomidorki koktajlowe, i suszone (których mam w słoikach przerobionych 20 kilo), mocarella, bazylia, boczuś i cebulka :))) Jaka była reakcja dzieci na propozycję upieczenia focaccii?? Dla mnie nieco zaskakująca, choć poniekąd powinna być oczywista, ponieważ dzieciaki spytały uradowane: "gdzieś znowu jedziemy???" Fakt, przecież ostatnią okazją do upieczenia tego włoskiego chlebka były nasze wyjazdy:)))
Szkoda, że nie możecie poczuć jej zapachu, ja wkrótce zasiadam do degustacji :))) Myślę że nie damy rady pożreć jej dzisiaj całej, i jutro zabierzemy sobie po kawałku do szkół i pracy, mniam :)
Za tydzień pewnikiem pizza i może jakieś bułeczki, ale mi fajnie :)))
A w najbliższym czasie muszę koniecznie zamówić u naszego stolarza łopatę do pizzy, ekwilibrystyka z przenoszeniem ciasta na kamień... cóż... urozmaicona ;)))

Żegnam się miło i jesiennie, bo podczas niedawnego spaceru "służbowego" udało mi się uchwycić Panią Jesień w całej jej krasie. Jakie to wspaniałe że jest tak ciepło i słonecznie.








 Papapa:)

3 października 2011

Radość

wielką odczuwam!
I z tej radości naiwny dziś trochę post.
Jestem po tygodniu rehabilitacji "nożnej", i jest znacząca poprawa. Mogę chodzić, co więcej, sama myśl o chodzeniu, przemieszczaniu się, poruszaniu wszelakim przestaje być dla mnie bolesna, więc chodzę :)))
Coś tam jeszcze uwiera, czasem  jeszcze sapnę, jęknę, ale nie ma porównania do tego czasu sprzed rehabilitacji:)
W sobotę, po raz pierwszy w tym sezonie, i pewnikiem ostatni POSZŁAM na grzyby.
I mam, nazbierałam koszyk, i mama nazbierała też, i dzieci zbierały, a ja CHODZIŁAM szczęśliwa.
I myśl mi taka przyszła, przy okazji tego chodzenia.
Mianowicie, że człowiek bardzo dziwny jest, bo nie docenia tego co ma.
Zawsze mu mało, ciągle narzeka, smuci się, nie zwraca uwagi choćby na piękno świata zawarte w prozie dnia codziennego.
Popatrzcie sami, taka podstawowa czynność, jak chodzenie, wydaje się taka prosta, a jednak ile trzeba uporu, prób, upadków żeby dziecko nauczyło się chodzić, i próbuje mimo bolesnych upadków. Ile trzeba cierpliwości, zrozumienia, pokory żeby w tych próbach wspierać takiego malucha. Niech chodzi, poznaje świat, czuje wiatr we włoskach, niech odkrywa nowe, nieznane. Tak ma być. A co się dzieje gdy takie chodzenie zaczyna sprawiać ból...
Ile jest takich rzeczy, czynności w naszym życiu o których nie myślimy, nie zastanawiamy się nad nimi bo są przecież takie normalne, oczywiste. I nagle trach... coś się zepsuło, boli.
 Przez cały okres mojej bolesnej niesprawności dostrzegałam zachody słońca, mgły snujące się wczesnym rankiem wokół domu, niebo gwieździste, kwiat który wreszcie raczył zakwitnąć, tak już mam. Uczestniczyłam w życiu dzieci, nawet grałam z nimi w piłkę, i pracowałam intensywnie.
Ale wszystkie te radości były jakby wyblakłe, mniej wyraziste, bo cierpiałam.
Zaszła zmiana, niewielka ale wyraźnie odczuwalna. I nagle świat odzyskał barwy, mgły snują się bardziej romantycznie, dzieci śmieją się radośniej, słońce jakby zachodziło specjalnie dla mnie.
Mniej cierpię i świat jest piękniejszy, więcej chcę, więcej mogę.
Codziennie rano dojeżdżam na rehabilitację drogą obsadzoną lipami, słońce prześwieca przez kolorowe spadające liście... jadę po kolorowym kobiercu skąpanym w promieniach porannego słońca, w dodali snują się mgły. Jest pięknie.
Bo mniej boli.
A przecież ta droga jest zawsze taka piękna,  mgły zawsze snują się o tej porze, dzieci zawsze śmieją się i z pasją przeżywają każdy kolejny dzień.
Tylko nie widzi się tego, bo to oczywiste, normalne.
I myśl taka dopada, co z tymi których boli zawsze...
Znam takich co mimo ogromnego cierpienia dostrzegają codzienne piękno świata, cieszą się błahostką, drobiazgiem, są szczęśliwi.
A ja?
Bywało, czasem chlipnęłam gdzieś w kącie, wiadomo, bolało, ale ja miałam świadomość że kiedyś będzie lepiej. Bo sama nadzieja poprawy, nawet odsuniętej w czasie pomaga, jednak też nie na tyle żeby nie porozczulać się trochę nad sobą od czasu do czasu.
Co z tymi którzy cierpią i cierpieć będą, i nie mają perspektyw na poprawę ...
Ja wiem, że nawet gdy jest źle, słońce  zachodzi równie pięknie, konfitury smakują równie wybornie, a dzieci psocą równie "rozkosznie", świat jest piękny, życie jest piękne, ze wszystkimi swymi blaskami ale także cieniami :)
I zawsze będzie ktoś kto cierpi bardziej niż ja.

W sobotę z tej radości narobiłam konfitury śliwkowej z czekoladą, ogórków i pomidorów suszonych. Grzyby się suszą, a my jesteśmy zdrowi, mamy siebie i jest cudnie, a mgły poranne się snują...
I ciągle  mniej boli.















Pozdrawiam, radości życząc.