W szafie zmieści się prawie wszystko. Pojemna jest i pękata.
W mej szafie stoi kufer pełen wspomnień.

Szafę mogę zamknąć na klucz i zapomnieć. A potem znów otworzyć i uśmiechnąć się.
Jeśli czasem zapłaczę, to z szafy wyciągnę błękitne chusteczki, wytrę łzy i w końcu przebaczę.

W mojej szafie mogę się schować, zniknąć.
Szafę mogę przemalować i zapełnić miłością, nadzieją i szczęściem.
W szafie zawsze mogę wszystko od nowa poukładać.
Zatem zapraszam - właśnie otwieram swoją ciągle jeszcze niepoukładaną:
Szafę malowaną





30 kwietnia 2010

Naleweczki:)

Obiecane, w końcu przekazuję dalej:)

NALEWKA GRUSZKOWA

2 kg dojrzałych gruszek
1 l. spirytusu
3 szkl wody
1 szkl. miodu wielokwaitowego
1/4 szkl. rumu
1 laska wanilii
2 ziarenka kardamonu

Gruszki cienko obrać, podzielić na ósemki, usunąć gniazda nasienne (zachować połowę pestek). Wodę zagotować i ostudzić do temp. 40 stopni C, i rozpuścić w niej miód. W gąsiorku (dużym słoju) umieścić wszystkie składniki łącznie z pestkami, dodać spirytus, wodę i rum szcelnie zamknąć. Od czasu do czasu wstrząsnąć - odtawić na 8 tygodni.
Przefiltrować, rozlać do butelek i szczelnie pozamykać.
Odstawić na 6 miesięcy, aby trunek nabrał smaku.

Modyfikacjie wg mła:))
1. Kardamon dorwałam tylko w proszku - sypnęłam na oko, niewiele bo aromatyczny niezmiernie, tyż wyszło:)
2. Warto alkohol wymieszć, tzn pół na pół spirt z wódką. Sama nalewka na spirytusie jest strasznie mocarna - nie smakowała mi, rozcieńczyłam przegotowaną wodą z cukrem ( na oko...) i jest rewelacyjna:)))
3. Polecam "leżakowanie" faktycznie z biegiem czasu nalewka nabiera SMAKU:))
POLECAM:))

NALEWKA BRZOSKWINIOWA

1 kg brzoskwiń (dojrzałych)
1 kg cukru
1/2 l. sprytusu
1. l wódki

Brzoskwinie umyć, przekroić na połówki, usunąć pestki.
Włożyć je do słoja i zasypać cukrem (warstwa po warstwie). Następnie nalać wódki i spirytusu.
Odstawić w nasłonecznione miejsce na 3 tygodnie. W tym czasie często potrząsać słojem aby składniki dobrze się połączyły.
Po 3 tygodniach przefiltrować nalewkę przez gęste płótno (ja przelewam przez gazę) do wyparzonych butelek (najfajniejsza szesć praaaasy...:)). Sczelnie pozamykać i odstawić w zaciemnione miejsce. Wiadomo:) Im dłużej przechowywana tym smaczniejsza - jak każda, niestety...

NALEWKA WIŚNIOWA

nie podam ilości (robiłam z całej łubianki)
Wiśnie umyć wsypać do dużego słoja do 3/4 wysokości jego wysokości. Słój dopełnić (pod korek :) cukrem, po potrząśnięciu dopełnić cukrem, jeśli ten opadnie.
Często mieszać, mieszać, potrząsać, często!!!
Odstawić na 2 tygodnie w ciepłe, słoneczne miejsce, po tym czasie zalać wódką lub spirytusem.

WAŻNE - często mieszać, i koniecznie świeże wiśnie żeby niesfermentowały.

NALEWKA CZEREMCHOWA
Wykonanie identyczne jak przy nalewce wiśniowej.
Nie żałować owoców. Absolutnie nie degustować podczas przelewania do butelek. ABSOLUTNIE ;)))

LIKIER AMARETTO

(uwielbiam)

1 szkl. spirytusu
1 szkl. cukru
1 szkl. przegotowanej wody
1/2 szkl. cukru brązowego
2 łyżki posiekanych migdałów
2 łyżeczki posiekanej wanilii (ok 2 lasek bodajże)

Wodę zagotować, dodać cukier i zagotować do rozpuszczenia. Ostudzić.
Wszystkie składniki umieścić w słoju i zamknąć. Odstawić na 30 dni. kilkakrotnuie mieszając.
Przefiltrować po 30 dniach, przelać do butelek i odstawić na 6 miesięcy.

UWAGA!
WARTO PODWOIĆ SKŁADNIKI!!!!
odstawienie - NIEPRAWDA - LIKIER WYŚMIENITY OD RAZU!
może potrojcie składniki????

Amaretto mozna już nastawiać, chyba dzisiaj to zrobię, składniki praktycznie cały czas w domu. Mój likierek już prawie wyszedł - naprawdę nie wiem jak to sie stało:( To nie ja...

Polecam i smacznego życzę:)

27 kwietnia 2010

Taki żart:)

przyjrzyjcie się uważnie:)



Widzicie???

Nie???

To proszę uprzejmie zbliżenie:)



CZYŻBY GWARANCJA ŚWIEŻOŚCI???

Frapujące nieprawdaż?:)))

26 kwietnia 2010

Koszyk - KROK PO KROKU:)

mam nadzieję...
To moja pierwsza instrukcja, i wierzę że zrozumiecie o co w tym wszystkim chodzi:)

Hmmm, tak więc:

1. Wybieramy trzy rodzaje tkanin. No chyba że chcecie posiadać calutki koszyczek w jednym kolorku, wolna wola. Spróbuję Was jednak namówić na co najmniej 2 rodzaje tkanin różniących się między sobą chociaż odcieniem - tonacją. Najlepiej żeby była to bawełna, super jeśli len:) Może być tez kawałek flizeliny, która posłuży nam do usztywnienia dna koszyka.

2.  Teraz bierzemy formę, dotąd szyłam koszyki z kół, sądzę jednak że nic nie stoi na przeszkodzie by zrobić koszyki z kwadratów, będzie miał taki kosz ciekawą formę (trzeba będzie jednak zagospodarować środkowe rogi - do pomyślenia:)).  do wykroju wykorzystałam pokrywę miski - dużej:). Odrysowujemy kształt na podwójnie złożonej tkaninie. Czynimy tak na każdym przygotowanym materiale.


3. Wycinamy owe koła z tkaniny. Powinno ich być 6 (słownie sześć) sztuków:) + jedno koło z flizeliny:


4. Tkaninę która zamierzamy umieścić na spodzie koszyka pikujemy wraz z flizeliną (nie przyglądajcie się zbyt dokładnie mojemu "pikowaniu":>).
Następnie bierzemy drugie koło i zszywamy razem z tym przepikowanym już kołem, pamiętając o "stronach" prawa strona tkaniny do prawej.
Zostawiamy mały otwór dzięki któremu przełożymy uszyty spód koszyka na prawą stronę




5.  I tak zszywamy każdy posiadany komplet wyciętych, tkaninowych kół, pamiętając o tym by spinać po dwa elementy w innych kolorach. Przeszywamy po obwodzie koła i zostawiamy mały otwór do przełożenia na druga stronę tkaniny -ta właściwą, co to ma być na wierzchu:)

Przeszycie po obwodzie
Zszywanie każdego kompletu wyciętych kół

Tu już po przełożeniu - taki niewielki otwór pozostawiamy do przełożenia.

6. Teraz możemy wszystkie koła przeprasować, aby nadać im właściwą i estetyczną formę



7. Kolejny krok to ręczne zszycie otworów. Gdy to zostanie wykonane bierzemy się za "odmierzanie" środka kół przy pomocy linijki - tworząc linie szycia. Można szpilkami - bardziej zaawansowani:) Ja ośmieliłam się użyć kredki do tkanin - mówiłam żem niemowlę jeszcze:)


Jak widać - nie mogłam znaleźć linijki (znowu dokładnie schowałam żeby nie zginęła...), toteż wykorzystałam wspaniałomyślnie atlas gwieździsty mojego osobistego. Oczywiście na brzegach kół miałam już wcześniej zaznaczone "środki" kredką.

8. Na zdjęciu poniżej widać ślady kredki, jednocześnie zdjęcie przedstawia już dwa elementy koszyka (dwa podwójne koła) przeszyte razem na krzyż


9. Teraz na wierzch przeszytych obu kół nakładamy trzecie i zaznaczamy szpilkami (bądź kredką) linie szycia, powinny one także przebiegać na krzyż ale już z przesunięciem o 45 stopni w stosunku do wcześniejszych:)

 Tu zaznaczyłam szpilkami środek koła oraz te linie przeszycia
 
Tu juz widać zszywanie, zwróćcie uwagę na tkaniny, dwie takie same skierowane są "do siebie". Oczywiscie, możecie zrobić koszyk kolorowy,ja zrobiłam tak:) 
Zdjęcia nie mogłam nijak obrócić - bloger świruje:>

10. Teraz należy przeszyć razem koła GÓRNE ze ŚRODKOWYM, wzdłuż zaznaczonych linii. Szwy nie muszą dochodzić do środka - jest to upierdliwe w wykonaniu.


11. Po zszyciu wszystkich kół razem powstało nam takie coś jak wyżej:). Teraz nie pozostaje nam nic innego jak:

12. Wykończenie - dopieszczenie - dopracowanie - dekorowanie :)


Otóż bierzemy 4 równe kawałki wstążki, nitkę i igłę oraz inne niekonieczne aczkolwiek umilające później widok pierdółki typu: guziczki, kokardki lub kwiatuszki pasmanteryjne tudzież inne gadżety wg własnych upodobań i posiadanego gustu:))

13. Na brzegu każdej ćwiartki wierzchniej warstwy (ja zrobiłam to na spodzie wierzchnich ćwiartek, żeby znalazły zastosowanie moje "ozdobniki") przyszywamy wstążeczki. Które to na koniec wiążemy razem:


Aby w efekcie otrzymać tak pożądany i wykonywany pracowicie KOSZYK BUŁKOWY:)

14. KONIEC

Wykonane! Proste? Czytelne??? 

Mam nadzieję że wszystko co dziś wypociłam (po kilku zawirowaniach blogera:>), jest jasne i czytelne.
Jeśli dopatrzycie się jakiś niedociągnięć tudzież coś będzie niezrozumiałe bardzo proszę o info, jak najszybciej postaram się naprawić błąd. Nie denerwujcie się, to mój PIERWSZY RAZ:)))

A na koniec koszyk, który uszyłam wczorajszego popołudnia, również w charakterze prezentowym:))


Ciekawe czy ktoś rozpozna kwietną tkaninkę?:)))

Powodzenia:)

25 kwietnia 2010

Prawie...

bez słów, tą razą:)
Tyle ostatnio tu "nagadałam" że dam wszystkim tu zaglądającym odsapnąć.
Oto kilka zdjęć z naszych kilku ostatnich słonecznych, niedzielnych wypraw tu i ówdzie:)

Popatrzcie sobie jak pięknie na naszej Warmii. Widoczki bardziej "zbliżeniowe" niż panoramiczne, ale w przyszłości i to naprawimy:)



Jaś: mama, jestem niescęsliwy!Cemu nie mogę się kapać?!

"Mamo, Jak tu pięknie..."














Z okna w mojej sypialni:) (oba "zachody")



I to by było na tyle:) Lubię takie chwile.

Pochwalę się na koniec, a właściwie dzieci moje, własne. Na rowerze samodzielnie już się "puszczają":))) Teoretycznie Tochna już w zeszłym roku miała swoje pierwsze solowe "wielkie" wyczyny rowerowe. Niestety, zbyt panikowała jeszcze podczas samodzielnej jazdy, dopiero w tym roku jest już spokojniejsza i bardziej odważna. Kij pro forma, dla komfortu psychicznego... rodziców:)). Puchnę z dumy, pisklaki nam dorastają...


24 kwietnia 2010

Koszyk

uszyłam wczorajszą wieczorową porą:)

Znalazłam projekt i napoczęte wykroje. Sprzed lat dwóch:>
Jak już znalazłam to usiadłam, i wreszcie skończyłam. I mam:))
Koszyki z przeznaczeniem na pieczywo, bułkowe raczej. Takie wiejsko-rustykalne, w sam raz do mojej jadalni:))
Dziś rano doszyłam drugi - dla pewnej miłej koleżanki, co to się "morgami" swymi dziś ze mną podzieli:) - takie podziękowanie kuchenno - piekarnicze będzie:) Mam nadzieję że się spodoba...
Wyglądają sobie tak:

 Tu jeszcze jabłka w "charakterze" bułek:)

Koszyk w wersji solo:), ten jest mój.


Skoro się już powiedziało "A", to trzeba powiedzieć "BEE":)
Żeby koszyk pusty wziął i nie był, upiekłam bułeczki, długo w nim nie poleżały, ale fotkę zdążyłam strzelić:)



Przepisik? Proszę bardzo:)

ŚLIMACZKI KOKOSOWE
Skład: 600 g maki, 30 g drożdży, 100 ml oleju, 2 jaja, 100 ml śmietany, 100 g cukru, 250-300 ml wody, szczypta soli.
Masa: 200 g cukru, 100 g masła, 150 g. wiórek kokosowych

Wykonanie:
Drożdże rozpuścić w niewielkiej ilości ciepłej wody (nie gorącej), z łyżką cukru i mąki. Odstawić do wyrośnięcia.
Pozostałe składniki: jaja, śmietanę, cukier, olej oraz wodę wymieszać razem. Dodać mąkę i rozczyn drożdżowy. Wyrobić miękkie ciasto, odstawić do wyrośnięcia. Im dłużej sobie rośnie tym lepiej. Warto ciasto raz przerobić i ponownie odstawić do wyrośnięcia.
Masa: rozpuścić masło, połączyć z wiórkami i cukrem.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na prostokąt, wyłożyć na nie masę kokosową, zawinąć w roladę.
Kroić krążki o szerokości ok. 2 cm, układać na blasze, pozostawić chwilę do wyrośnięcia, piec 20 min w temp. 180 stopni. Po upieczeniu polać lukrem bądź posypać cukrem pudrem. Łala:)))


A skoro już przy kuchni jesteśmy gorąco polecam naleśniki, w wersji amerykańskiej co to je zaserwowałam rodzinie wczorajszego wieczoru na kolację, szybkie i smaczne:


Przepis: 2 szklanki mąki, 2 jajka, 1 i 1/2 szkl. mleka, 75 g rozpuszczonego masła, 3 łyżeczki proszku do pieczenia, 3 czubate łyżki cukru, szczypta soli.
Całość zamieszać - robotem szybciej:). Smażyć na suchej patelni. Podawać z syropem klonowym lub innym, miodem, śmietaną, cukrem pudrem - wg gustu:)


Polecam, świetne na weekendowe smakołyki.
Szczególnie jak się ma w perspektywie "morgów" kopanie:)))

Papa

23 kwietnia 2010

Konsekwencja

wczorajszego kudłatego wpisu.

Wściekła byłam, zastrzyku na spokojność pod ręką nie było, niestety, to polazłam do kuchni.
Bo słyszałam że kuchnia uspokaja. Cha cha cha! Powiedział ten, kto chyba nigdy w kuchni w złości nie był!
Talerz i miseczkę stłukłam.
A nie, przeszło mi. To znaczy złość na kudłate mi przeszła.
Wściekłam się na siebie, że taka głupia jestem, i straty zwiększam;))

Zanim jednak przystąpię do prezentacji  wariacji na temat... wariacji kuchennej:), muszę coś ogłosić!

Dziś poczta znowu przyjechała. Wczoraj też była, ale o tym w najbliższym czasie:)
Pani listonoszka kwaśną minę miała (ona tak często:). Pani Iwonko, mówi familiarnie, ZNOWU!, przesyłkę mam dla pani.
Chciałam już wyprowadzić ją z błędu. Ale zerkam na kopertę co to mi ją przedstawicielka PP wciska i...
oczom nie wierzę! Faktycznie! Moje na niej nazwisko widnieje! O matko z córką!
A na odwrocie... Adres zwrotny do Matki Polki co to się nudzi! Muszę przyznać że Matka faktycznie się nudzi! Nie ma co w chałupie czynić? Kłopot sobie zrobiła i tyle:)))
Ale piękny ten "kłopot":))) Skrapusiowo- tkaninkowo-broszeczkowy:))). Popatrzcie same, do czego są zdolne rąki Matki nudzącej się:))




Anitko, dziękuję bardzo. Wiedziałaś czego potrzebuję:))) Właśnie byłam w trakcie zakładania osobistego notesu ogrodniczego:)) Czarownicą jesteś??? Nie pisałam o tym przecież jeszcze nigdzie:)
Niespodziewane niespodziewanki są najfajniejsze, ale doprawdy, zupełnie niezasłużone.
DZIĘKUJĘ SERDECZNIE:)
Trafiłaś, nastrój mi się po wczorajszych psich "występach" od razu poprawił:)))
Przy okazji, na nauki skrapkowe kiedyś mogę wpaść?:))

W tej sytuacji owe "konsekwencje" wspomniane w tytule dzisiejszego wpisu straciły nieco na wadze:)))
Nie mniej nie omieszkam zaprezentować co w szale kuchennym wczorajszą popołudniową porą poczyniłam:)



Kluski kładzione co je zapodałam do zupy kalafiorowej (bo o ziemniaczkach do niej zapomniałam)
(Na zdjęciu w prawym rogu )
Robi się je szybko:
Mąka, jajko, woda, sól, roztopione masełko. Specjalnie nie podaję proporcji, trzeba wyczuć. masełka ok. 5 gram. W garnku grzejemy osoloną wodę. Wszystkie składniki mieszamy dokładnie i do gładkości. Ja idę na łatwiznę i "miącham" robotem. Masa musi mieć konsystencję gęstego gluta. Gdy woda się zagotuje, łyżką stołową odmierzamy porcje masy, i wkładamy do wrzątku, tyle ile wlezie do gara, ale żeby dało radę wypłynąć na wierzch.  Masa po włożeniu do wrzątku powinna sama "odejść" od łyżki.
Po ugotowaniu łyżką cedzakową wyjmować, wkładać następne porcje, aż do skończenia masy.
Podawać jak się chce: do zup (pycha z rosołkiem), do gulaszu, do twarogu ze śmietaną, zasmażane z jajkiem i cebulką, zapiekane jako zapiekanka z różnymi "śmieciami" z lodówki:). Jeśli do zup czy gulaszu, mozna do masy vegety dodać. A jak do twarogu, na słodko można maku dosypać.

Sałatka ruska: ugotować ziemniaki w mundurkach, i jajka. Jajek tyle ile ziemniaków. Ogórki kiszone, pokroić w plasterki, niezbyt cienkie, w dużą kostkę pokroić ziemniaki, i jajka. Na koniec pokroić w piórka pora. Ja lubię w talarki jak jest "cienki" por, fajnie potem wyglądają w sałatce kółeczka z pora. Posolić, popieprzyć do smaku, wymieszać z majonezem i gotowe. Można tez posypać słonecznikiem - bardzo lubię słonecznik w sałatkach.

 Na zdjęciu jest jeszcze bez majonezu. majonez będę potem robić. Bo majonez spokoju wymaga i radości:))

Placuszki bananowe:  (na zdjęciu głównym: na talerzach), doskonałe na śniadanie, świetne na kolację, najlepsze na złość:))

2 szklanki mąki, 2 jajka, ok. szklanki wody, po ćwierć łyżeczki soli i proszku do pieczenia, można cukier waniliowy, 4 - 5 dojrzałych bananów, słodki sos, cynamon lub cukier, olej do smażenia.
Oddzielić białka od żółtek. Białka ubić na sztywną pianę.
Do drugiej miski wrzucić mąkę, żółtka, sól, proszek do pieczenia i wodę (tyle, żeby masa miała konsystencję bardzo gęstej śmietany). Miksować na jedwabistą masę.
Banany rozgnieść widelcem, mogą być wyczuwalne grudki. Wrzucić do masy razem z ubitymi białkami.
Rozgrzaną patelnię posmyrać olejem. Łyżką nakładać porcje małych placuszków na patelnię, piec z obu stron na złoty kolor. Nigdy nie daję dużo oleju do smażenia, tylko smyram pędzelkiem lub umoczonym w oleju ręcznikiem papierowym.
Podawać z cukrem pudrem, sosami, bananami, cynamonem - jak kto lubi:). Ja lubię bez niczego, z mlekiem:)
PYCHA!!!

Do zdjęć, pozują także kwiatki które zakupiłam do donic przed dom.
Petunia "Milion Bells" i lobelia.
Dokumentuję, w razie czego (czyt. psa, kota lub innego "złego" nie wymienionego), będę miała przynajmniej pamiątkę na blogu:> 
Miały być jeszcze bułeczki maślane, ale złość zdarzyła mi przejść:)))
Smacznego:)
A za cudne prezenty bardzo dziękuję:)))))

Pozdrawiam miło

22 kwietnia 2010

Ty kudłaty...

...durnowaty nie wiedziałeś co to...:>
Pamiętacie taki film o diabełku co to takie słowa deklamował?
Jak znalazł na tytuł dzisiejszego wpisu. Bo o zwierzętach moich dziś będzie. Takich właśnie diablikach:)
Mam psa. I kota mam.
Kota nie fisiowego, choć i taki by się znalazł, upierać się nie będę:)
Czarnego kota mam, żywego i prawdziwego. Bazyli mu dałam na wab. Że niby szlachetnie i niebanalnie:>>>
Choc z tą jego prawdziwością tez bym polemizowała. No bo który prawdziwy kot na widok myszy, siedzi sobie spokojnie, przypatrując się jej z wywalonym do szyi językiem?! No który, znacie takiego?!
Ja znam.
Niestety:>
Mysz siedziała u mnie w domu, wylazła i grała mi na nosie i wyleźć nie zamierzała, normalnie bawiła się mną! Lubię myszy bo śliczne są, ale ta perfidna była, ponapoczynała mi wszystkie torebki z mąką, kaszami i ryżem. Kupkała, że tak powiem, bezczelnie na blat kuchenny, latała po nim jak po pasie startowym - nic sobie nie robiąc z tego że ja w tej kuchni jestem i widzę skubaną!!! A kot sobie spał!!!
Wreszcie, wylazła przed kominek. I siedzi. Poszłam po kota, mysz siedzi dalej, kota posadziłam przed myszą, kot...siedzi dalej, mysz też!
Siedzi ten kot i patrzy z miną idioty, z tym wywalonym językiem i niezrozumieniem w pięknym, zielonym oku, że niby co ja się go czepiam, przecież ON właśnie spał!!!! Mysz się pokręciła i zwiała...
Złapałam ją później sama, niestety nie przeżyła starcia z łapką. Nie kocią.
Bo ja mam kota pacyfistę chyba. Piękny jest, figurę ostatnio nawet odzyskał. Wrzaskliwy mocno, strasznie się miski (właściwie zawartości w niej) domaga. Myszy nie złapie. Ale kotleta z patelni i owszem, a jaki szybki jest wtedy, normalnie przebiera łapkami jak pies Pluto z kreskówek z tym kotletem w małym, złodziejskim pyszczku. I co z tego że jestem w kuchni? I co z tego że patrzę na drania? Matriksa takiego strzela że choćbym z kapci wyskoczyła to kotleta nie dorwę...Myszy to on nie dorwie...Nawet nie próbuje!
Ze schroniska go wzięliśmy, bo biedny taki, samotny choć utuczony.To się zlitowałam i mam, lesera jednego:>

Mówiłam! Mina z 'komina"...
Ciężko mu zrobić zdjęcie. Tak "pozował", tak się wyginał... To najlepsze jakie udało mi się wykonać.

Psa też mam. Jak wspomniałam we wstępie.
Zdjęcia jej, bo panna to jest, zrobić nie zdążam, bo w biegu ciągle biedaczka. Nadpobudliwość ruchową ma chyba.
Emilly Beth jej imię brzmi - z woli dziatek mych uroczych (Clifforda się naoglądały i teraz światowe są:)). Ubłagałam żeby Emi jej wołać, bo jak ciotka dzieci, Emilia, przyjedzie to się pokićka i jeszcze nie daj Boże, ciotka przez łeb ścierką dostanie przez niezrozumienie, za zniszczenie mienia osobistego tudzież ogródkowego, niestety...
Bo ten pies też bystrością nie grzeszy. Niszczy wszystko w tempie zastraszającym, takim samym w jakim żyje. Znaczy prędkość świetlną nam na co dzień prezentuje, szczególnie jak się wydostanie za bramkę i do miski psa przybłąkanego a stróżującego leci, co by go okraść z tych paru ochłapów. Chociaż dopiero co swoją michę opędzlowała, beknęła w podziękowaniu i pierdła na "fiołkowo".
A tłumaczę, a proszę, ba! Błagam nawet! Przymilam się, smakołyki podsuwam. Na budę się nie zgadzam!
I jak mi się toto odwdzięcza?!
Fuksję mi dziś wtranżoliła! Dopiero co kupiłam, na parapecie sobie stała i czekała na ciepło! Była sobie fuksja mała, długo u mnie nie postała, bęc...Wcale mi nie do śmiechu!
Po co to piszę???
A bo wyżalić się muszę. Kot znowu zwiał z mielonym. Pies znowu wykopał kwiatki w ogródku, zeżarł wafelka ze stołu i dokumenty jakieś też, no i ta fuksja przelała czarę goryczy.
Na deser chyba zeżarła, bo nie wąchała raczej. I jeszcze na te "fiołki" pewnie.
A na koniec uwaliła się wredota na ponchu moim nagrzbietowym, co to zapomniałam je schować z wierzchu do szafy czeluści (szafa z drzwiami przesuwnymi, tyż "otworzy", znaczy niegłupia?)- zwyczajnie z chowaniem wszystkiego nie nadążam, pamięć już nie ta...
Godzinę siedziałam i szczecinę psią wybierałam. Niby żaden problem, ale nie lubię jakoś jak mi kudeł do gęby włazi i smyra po gardle, a zawsze wlezie!. Niedobrze mi jak tak siedzi w tej gębie. Męczę się wtedy straszliwie, to nie lubię jak się zwierz mi na odzieży (nielicznej) uwala. Ości rybiej też nie lubię. Mam prawo.
Pies od koleżanki jest. A właściwie od jej suczki co to się oszczeniła 1 maja zeszłego roku. Obiecałam że jak się szczeniaki urodzą to suczkę malutką wezmę. Lubię suczki, bardzo, za wierność, przytulność, cierpliwość i miłość do dzieci. Urodziło się pięć szczeniąt. Cztery psy i JEDNA suczka. Jest z nami jak czytacie.
Śliczna jest moja Emi, choć uszy łysawe ma, sierści jakby nie starczyło już na uszy. Oczy ma jasne i mądre czasem.
Przytulańska jest ogromnie, dzieci wielbi i kocha miłością straszliwą. Jak tylko za drzwiami się znajdą, bo do przedszkola jadą co rano, piesa pod drzwiami rozpacza kilkanaście minut. Potem pocieszać ją muszę, łzy wycierać, nosek wysmarkać...

Fajnie jak się takie stworzenie plącze wokół. Tylko czasami mam takie myśli, takie...że szkoda gadać:>
Ty człowieku durnowaty, nie wiedziałeś co... potrafi taki kudłaty?:)
Odkąd pamiętam miałam w domu jakieś zwierzę, bywało że kilka na raz. Jakoś nie przeszkadzało nam że w bloku mieszkamy, że zwierz to "kłopot" i ograniczenie "swobód człowieczych". Dzięki temu wychowałam się w poczuciu szacunku dla żywego stworzenia. Nie zabiję pająka, ślimaki z drogi zbieram, nawet te ogródkowe wynoszę daleko (Janek ma wśród nich "psyjaciół":)), nawet mrówki staram się nie zdeptać. Pamiętam z dzieciństwa, jak na wyasfaltowane parkowe ścieżki, po deszczu masowo wylegały dżdżownice. Nie umiałam po nich deptać, zwyczajnie mnie to bolało. Kiedyś odganiałam kota (innego:>), żeby na myszy nie polował. Tak mam,co zrobić?:) Wciąż jeszcze tak mam, i mam również nadzieję że długo mi się to utrzyma.
Jako młode małżeństwo wzięliśmy psicę. Zulu Gula się wabiła, zdrobniale Zula, Zulcia, Zuleńka:)
Już jej nie ma:( Ta psica to był członek rodziny, pies który w małym łebku miał mnóstwo rozumu a w serduchu tyle miłości i mądrości że...to temat na inny post. I ona nas rozpieściła zwyczajnie. Bo nic nie niszczyła, wody chciała to michą w rurę waliła - sama na to wpadła! A jak problem żołądkowy w nocy sie przytrafił to łańcuchem przy drzwiach potrząsała żeby nas obudzić. Na pewno coś o Zuli - Zazuli napiszę, była naprawdę nieprzeciętna.
Uwielbiam psy. Za szlachetność, mądrość, wierność, za wyczucie.
A teraz te moje obecne dwa czarne i kudłate zwierza czasem doprowadzą mnie na granice mojej wyrozumiałości i tolerancji...O rety...

Fajne te nasze zwierzaki, dają nam w kość i różne słowa cedzę pod ich adresem, lubię je, naprawdę i nie wyobrażam sobie życia bez nich, musi być zwierzak w domu i już.
Tylko czasem mgła czarna oko mi zasnuje, i dziwne rzeczy czuję...Dziś też nie wytrzymałam:>
Coraz rzadziej ostatnio jednak zdarzają się te chwile załamania.
Przyzwyczajam się?:)
Czy mejbi zwierz domowy jakby bardziej mądrzeje?:)
Za wyjątkiem dnia dzisiejszego, wrrrrrr.

21 kwietnia 2010

Naparsteczek



...na jedną nóżkę, na drugą nóżkę...
Tak mi się skojarzyło:).
Zaczęło się wczoraj od przypomnienia sobie żeby w tym roku czeremchówkę zrobić:)
Nalewkę znaczy domową, deczko alkoholową:)
Zapisałam to na majowej stronie kalendarza, literami jak wół wielkimi, żeby nie przeoczyć.
W zeszłym roku zgapiłam moment, i jak przyszła pora na zbiory (czerwiec), na krzakach nic nie było.
Ptaszyny jakoweś ucztę poczyniły, jednego dnia owoce w kiściach dyndały sobie malowniczo wśród gałązek, drugiego już przepadły były sromotnie. Śmieszną musiałam mieć minę gdy poszłam zbierać owoco-jagody czeremchy i zobaczyłam te pustki na drzewie, tym bardziej że nie poszłam sama:)))
To sobie w tym roku solennie przyrzekłam że tą razą nie odpuszczę, będę pierwsza przed pticami:).
Jak na razie pamiętam o zbiorach, ale czeremcha nawet kwiatków jeszcze nie ma, mam nadzieję że nie zdążę zapomnieć...
Tymczasem uraczę Was naleweczką gruszkową. Pyszna, słodziutka i klarowna. Lat ma trzy i pół.
Owego lata gdy nastawiałam gruszki, wiśnie nie obrodziły, więc szukałam innych rozwiązań coby to alkoholowe szaleństwo znalazło ujście. Nastawiłam zatem gruszkóweczkę jako że owoc uwielbiam, a żeby kolor jakiś był także w butelczynie,to maliniak  tez się nastawiał, a co:). Do butelek przelałam i... przypominam sobie o nich od czasu do czasu.
Mam jeszcze starszą brzoskwiniówkę, trochę czteroletniej wiśniówki, miętówkę, co to bardziej cytrynówką jest niestety:/. Może któraś ma przepisik na porządną miętóweczkę? Taką z zapachem i kolorem tegoż zioła?
Ja ciągle szukam, jak dotąd bezskutecznie. Ach, i przepyszne amaretto, co się już kończy, a najlepsze na świecie:). Amaretto chyba zaraz nastawię, bo lubię, a składniki cały czas pod ręką:)


Skoro dzisiaj tak alkoholowo, to powiem jeszcze o jednym ulubionym przeze mnie trunku. Wino to jest, ale roboty rąk męża mojego. Winko z mlecza i wino ryżowe, pycha!!! Nie wiadomo kiedy się zdycha:))) Zdradliwe (to ryżowe, bo mlecz - słodzinka), ale tak pyszniutkie że... Nie powinnam pisać tego, terapeutą jestem i mam godziny profilaktyki AA :/
Ale bo to nie jest tak że tylko siedzę i kombinuję jak by tu ten naparsteczek do ust przyłożyć, nie, nie.
Przecież te naleweczki w piwniczce nie uleżały by tyle "wieków". Po prostu i zwyczajnie, fajnie jest gości miłych uraczyć swojej roboty trunkiem, to robię, raczę gości i delektuję się od czasu do czasu (jak sobie przypomnę że mam:))).
Wieczory zimne ostatnio jakoś, po co piecyk włączać?:) Znamy milsze sposoby na ciała rozgrzanie, nieprawdaż?:)


A post dzisiejszy to konsekwencja rozmowy z koleżanką która zaczęła wspominać jak to w zeszłym roku naleweczki nastawiała, że w tym roku znowu by trzeba było, zima idzie:))) Ja temat kontynuowałam, bo nie obcy mi jest, uraczyłam ową damę opowieścią o czeremchówce i tak się zaczęło...
Zwyczajnie od naparsteczka:)))
Jak w życiu...

19 kwietnia 2010

Kolory, sofa i dom:)

kolorki różnorodne zaczęłam lubić już jakiś czas temu:)

W zamierzchłych czasach:) lat temu kilkanaście, ograniczałam się jeno do uwielbianych beży, szarości, brązów i rudości. Preferowanym jednak kolorem była czerń. Nic oryginalnego. Te kolory dominowały wówczas przede wszystkim w moim ubiorze.
We wnętrzach bowiem ukochałam sobie i wymarzyłam do budującego się domu, niepraktyczne kremy, biele i pastele:)
Moim wieloletnim marzeniem, do którego wzdychałam , jak nie przymierzając zakochana nastolatka do gwiazdora filmowego, była kremowa sofa w róże. Ciekawostka jak wiedzą ci co mnie znają...
Ciekawostka bo, róże jak sama nazwa wskazuje występują w przeważającej większości w kolorze różowym ( i nie uświadamiajcie mnie że istnieją inne kolory tegoż kwiecia - WIEM! - ja i tak wolę białe i pnące:)), a który wprawiał mnie wówczas w niesamowite cierpienia.  Oto me ówczesne marzenie:


(Nareszcie udało mi się uchwycić obiektywem moją Emi:), która jest niestety sprawcą zniszczeń dokonanych na "moim marzeniu":/)

Wracając do meritum, znalazłam tę upatrzoną sofę z marzeń w jednym ze sklepów swojego miasta, i efektem upatrzenia (czekałam 8 lat - to historia na inny post, dziś nie będę  Was aż tak katować!!!) był wreszcie jej zakup.
Mam  swoją sofę w róże od lat czterech:) Pamiętam doskonale dzień w którym dotarła do naszego domu. Jaś miał wówczas 2 tygodnie, i było to w marcu:).
Zanim jednakże owa sofa trafiła do domu mego, wcześniej, jako że wierzyłam iż marzenie moje w końcu znajdzie spełnienie, zakupiłam...tkaninę zasłonową. Kremową we wzór różany...
Uszyłam z niej zasłony  do salonu oraz roletę do kuchni (rzymską, na podszewce:). I tak sobie wisiały i czekały na główne dopełnienie:). Prawie identyczne takniny, prawda?

A kupowane z pięcioletnim poślizgiem:)
Oczywiście róże na sofie nie mają odcienia prawdziwego różu, w takiej bym się nie zakochała, o nie!
Ale jest różana. No i co?
Ano to, że zamiast typowo wiejskiego domu, jak planowałam początkowo, przez moje zakochane wzdychanie do wzmiankowanej sofy, mam dom w charakterze wsi mocno ucywilizowanej, żeby nie powiedzieć angielskiej.
Choć w zasadzie ciężko tak do końca stwierdzić że MAM, bowiem mój dom, w szczególności jego wnętrza nadal się "wykańczają" (nas już nerwowo czasem też:>).
Ponadto zważywszy na kolor, sofa oczywiście wymaga wielu zbiegów, ciągłej uwagi, troski i dbałości oraz... uwagi, troski, dbałości i uwagi i... częstego prania...
No, kremowa przecież jest!:)) Chciałam to mam...
Plany że tak powiem, "dekoracji wnętrzarskiej" w głowie też mam, wiadomo.
Gdzieś tam co jakiś czas są nawet realizowane, a jakże. Nie odbiegają nawet specjalnie od tych z przed pięciu lat kiedy się wprowadzaliśmy.
Choćby taka górna łazienka (również temat na kolejny post, możecie przypomnieć jeśli chcecie:), jest w 80 % taka jak miała być pięć lat temu, gdy tylko o niej myśleliśmy.
Ciągle  też realizuję swoje ówczesne zamiary olejowania olejem wybielającym desek w sypialniach na pietrze (na razie w jednej, ale zawsze:). Nadal konsekwentnie trzymam się wówczas podjętych decyzji co do kolorystyki tychże sypialni: kremy, biele i inne delikutaśne pastele. Wystrój wiejsko-sielsko-angielski zaczyna panować, albo jak mawia mój brat stolarz: bardziej wiejskie rokokoko:))).
I tak znowu i wreszcie (sic!) pomału doszłam do sedna tematu dzisiejszego postu mającego przedstawić co zdziałałam przy tak zwanej okazji i w chwili gdy nie "siedziałam" w ogrodzie, a o temat kolorystyki to zahacza, otóż: koszyk stary wybieliłam, uszyłam do niego worek z koronką.
(ładnie się będzie komponował np. z czarną bluzką na moim grzbiecie, bo może na zakupy kiedys go zabiorę, w celu świata poznania:))
No i sobie koszyk wygląda o tak, ło:

Tymczasem zamieszka w sypialni mej małżeńskiej, w której boazeria ułożona latem roku ubiegłego nadal czeka na wybielenie:>. (to też temat na inny wpis...)
Oczywiście nie wiem jeszcze co w nim będzie, ale sobie stoi i już, bo ładny.
A kremy i biele uwielbiam we wnętrzach pasjami wręcz. I to chciałam ogłosić od samego początku tego wpisu!!! Uffff wreszcie!
Dodatkowo, owe opstrykane w jednym z wcześniejszych postów duperelki, wybieliłam i ponownie poszarzyłam, bo zbyt białe wyszły, i wyglądają teraz sobie ło tak:
Na tym zdjęciu widać różnicę: po i przed (tył) - widać???


 Na koniec:) ramka domek po przeróbce, i jak widać wciąż w "temacie":))
Nie ma co ukrywać, literki trochę krzywe, i "wylewają" się z ramki, w sumie jednak efekt zadowalający (mnie, rzecz jasna:).

A wracając (ciagle...:/) do kolorów w odzieży, nadal wielbię czerń, ale umiem już ją przełamać zielenią (najpiękniejsza to taka butelkowa:), i pomarańczem, niebieskim, granatem, błękitem i białym nawet też. Beże, szarości i brązy też lubię nadal. Zwiększył mi się po prostu wachlarz kolorów ulubionych w garderobie (nadal ubogiej:).
I wiecie co?!! Widziałam w sklepie świetną bluzkę kratkowaną w kolorach:  jasna zieleń khaki, szary, i chyba delikatny, pastelowy brąz oraz...róż!!! To dopiero! Spodobała mi się bluzka z akcentem różowego!!!
Normalnie starzeję się i dziwaczeję w związku z wiekiem:)
Albo dzięki różowej determinacji Tosi:)
A skoro już jesteśmy w temacie kolorystyki, i jeszcze wytrzymujecie moje przydługie dziś "gadanie" (mam nadzieję:)), to orientujecie się oczywiście jak wygląda kolor: jasna zieleń khaki? Wiecie, prawda?
Pytam, bo jakiś czas temu będąc w pracy opisywałam koleżankom coś (nie pamiętam już co:), generalnie temat dotyczył kolorów. Otóż, dokładnie starałam się określić barwę tegoż, co brzmiało mniej więcej tak: rozumiecie dziewczyny, to był taki piękny turkus, ale nie ten wpadający w niebieski, tylko taki więcej jak wody greckiego morza...:)) Co koleżanki doskonale pojęły, a czego kolega który się przypadkiem napatoczył zupełnie już nie ogarnął, bo spytał: niebieski czyli?!:))
I weź faceta puść do sklepu i każ kupić tkaninę bawełnianą w biało - błękitną krateczkę:)
Strach przecież:)
Jak mówię chłopu swemu załóż Jankowi kurtkę granatową, to on się pyta: a która to?! Jakby Janek miał ich dziesięć (a ma trzy na częste zmiany, bo chłopakiem wszak jest: granatową, kremową i granatowo-szaro-kremową :))). Przecież wyraźnie bym powiedziała: podaj tą kolorową, albo jasną i w końcu jak mówię granatową to chyba jasno to arykułuję, co nie?
Ale wiem też, że jak powiem mężowi osobistemu: kup kochanie białą farbę, to wiem że białą kupi, bo z bielą się nie rozdrabniam i nie dzielę na odcienie. Ale już gdy powiedziałam; kup oliwkową zieleń, to kupił...groszek! I zamiast wymarzonego domu w kolorze oliwki, od trzech lat mam dom w kolorze groszku, młodego w dodatku:)
Muszę jednak usprawiedliwić małżonka bo to nie ón winien. To panowie tynkarzowie panikę rozsiali: szefowo, malujemy, malujemy, już, dziś, natychmiastowo, wołali; farbę kupić, już, szybko, teraz!!!
Ja ten konkretny kolor miałam wybrany, ale tego dnia nie mogłam po farbę jechać, przywiózł  farbę mąż...
Kodu farby nie spisałam oczywiście wcześniej, więc mam co chciałam, nie?:)
I co, spytacie?
Ano nic, przyzwyczajam się jeszcze:)
W sumie to ten groszek też jest ładny:)))

Pozdrawiam zatem kolorowo, siedząc sobie  wygodnie na kremowej sofie przyobleczonej w białą narzutę (żeby się jasna sofa nieubrudziła:)),  i pijąc sobie herbatkę z kremowego kubka w wersji wiejskiej (czyli w rozmiarze nocnika):))).