W szafie zmieści się prawie wszystko. Pojemna jest i pękata.
W mej szafie stoi kufer pełen wspomnień.

Szafę mogę zamknąć na klucz i zapomnieć. A potem znów otworzyć i uśmiechnąć się.
Jeśli czasem zapłaczę, to z szafy wyciągnę błękitne chusteczki, wytrę łzy i w końcu przebaczę.

W mojej szafie mogę się schować, zniknąć.
Szafę mogę przemalować i zapełnić miłością, nadzieją i szczęściem.
W szafie zawsze mogę wszystko od nowa poukładać.
Zatem zapraszam - właśnie otwieram swoją ciągle jeszcze niepoukładaną:
Szafę malowaną





29 sierpnia 2011

Azymut

Nasze tegoroczne  lato obfitowało w krótkie wyjazdy.
I cały wakacyjny czas wszystkie nasze drogi prowadziły daleko od miejsca do którego ciągną każdego nas różne rzeczy:)
Mnie koleżanka, Osobistego mąż koleżanki, a przede wszystkim możliwość odpoczynku od konieczności realizowania kolejnych moich pomysłów ;))) Dzieci jeździły dotąd głównie do kóz i pszczół i na truskawki, bo towarzystwo dziecięce małe jeszcze, więc nie stanowi atrakcji samej w sobie. Jeszcze  :).
Inaczej było tej ostatniej niedzieli mijającego lata.
Bo tym razem i WRESZCIE obraliśmy azymut na PRAWDZIWĄ WIEŚ :)
I się działo, bowiem odtąd szczególnie Janek będzie miał kolejny powód do negocjowania wyjazdów na wyżej wspomniany azymut:)
U naszych przyjaciół pojawił się bowiem TRAKTOR:)
Piękny i czerwony jak z bajki o traktorku i Janku :)
Za sprawą minionej wycieczki, nasza niedziela stała się bogatsza w przeżycia. I choć nasz Janek ma w miarę stały dostęp do różnych traktorów (prawie) "parkujących" nieopodal naszego domu, podczas powrotu stwierdził rozmarzonym głosem: dobrze że ciocia (sic!) ma traktor. Teraz jest PRAWIE jak mój :)))) Sorki wujku ;))
Najfajniejsza zabawa??? Siedzenie w traktorze! Sposób na odegnanie nudy??? SIEDZENIE w traktorze!
Metoda na wyciszenie??? Siedzenie w traktorze :))))) Jeszcze trochę i  sami taki zakupimy, żeby choć stał na podwórku, i dzieci cieszył ;))))
Fotoreportaż:




















 Co robią PRAWDZIWI faceci???
Kupują sobie super zabawki ;)))
A propos wczorajszego oddawania czci traktorkowi, przypomniała mi się historia z przed dwóch lat.

Janek był opętany (wiem co mówię!!!), wizją i koniecznością posiadania własnego KOMABAJNU.
Cała wiosna, lato i jesień upłynęła nam na pogawędkach o kombajnach. Podczas wyjazdu na wakacje do Krynicy Morskiej Janek mówił tylko o kombajnach. Słowo KOMBAJN odmieniane było we wszystkich przypadkach, wszystkich możliwych i niemożliwych konfiguracjach i sytuacjach... Aż padło:
- mamo, kupmy kombaja! (tak mówił Janek na wspominany sprzęt rolniczy)
- po co???
- no dla mnie!
- żeby go kupić musielibyśmy sprzedać dom.
W swej naiwności myślałam że temat jest już zamknięty, bo Jaś uwielbia swój dom. Jakże się jednak pomyliłam, bowiem po chwili ciszy (i radości w mym duchu ;)) padło:
- nie szkodzi, sprzedajmy!!! Będziemy mieli przecież kombaj!!!
- a gdzie będziemy spali?!?!?! - spytałam ze zgrozą
- w kombaju, mama, w kombaju!!!!!
Jak widać, miłość Janka do sprzętów rolniczych trwa nadal. Na szczęście ciocia (sorry wujku ;)) ma już traktor, więc jest teraz sprawiedliwie:) Nieważne że jest z siedemdziesiąt kilometrów dalej, i tak jest PRAWIE jak WŁASNY:))))

Ha!!! Właśnie sobie uświadomiłam że mam ARGUMENT dla Janka!!!
Bo teraz gdy będę "negocjować" z nim warunki różnorodnych a niezbędnych (dla mnie) Jankowych poczynań, TRAKTOR cioci (i wujka-no przecież wiem kto GO będzie prowadził ;)) będzie wspaniałym argumentem przekonywującym :))))
Nie wiem tylko czy ciocia i wujek zniosą nasze częstsze niż dotąd wizyty ;)

Pozdrawiam :)

26 sierpnia 2011

Nowe

Sporo się u mnie dzieje NOWEGO ostatnio.
Nie tylko rękodzielniczo czy domowo. Również zawodowo.
Właśnie zaczynam nowy etap w życiu zawodowym, i traktuję to trochę jako własny rozwój osobisty.
Nie wiem czy coś z tego wyjdzie na dłuższą metę. Jednak gotowa jestem podjąć TO ryzyko:)
Nie zdradzam jeszcze szczegółów. Chcę żeby wszystko się ułożyło, wyklarowało, wtedy się pochwalę, mam nadzieję. W każdym razie NOWE się szykuje, a z nim nadciągają wielkie zmiany.
Pierwsza z nich, i najpoważniejsza, to rozpoczęcie nauki przez najstarszą naszą latorośl. Przeżywam to intensywnie, wspominałam już nie raz o swoich niepokojach z TYM związanych, dlatego mam niebywałą przyjemność donieść iż me dziewczę okrzepło trochę w swych buntach dotyczących szkoły. Chyba zaakceptowała Tosia fakt i konieczność podjęcia nauki. Co więcej, zaczyna SAMA wspominać o POZYTYWACH uczęszczania do placówki. Pierwszy z nich,  CZYTANIE - to umiejętność którą Tosia chce posiąść jak najszybciej, i o niej wspomina najczęściej! Powód? Będzie czytać razem ze mną :))))
Nie dzielę z Tosią pasji rękodzielniczej, bo ją to (NIESTETY!), NUDZI nie mniej pojawia się szansa na dzielnie innej, równie fajnej:))) Już się cieszę:)
Kolejna zmiana, nader poważna i ciągle tkwiąca w mojej głowie, stale ostatnio zaprzątająca myśli to Jaś a dokładniej jego przyszłość szkolna.
Jaś ma obecnie pięć i pół roku. Mimo moich wielkich obliczeń dokonywanych gorączkowo od trzech lat, ponownie okazało się że moja matematyka jest na fatalnym poziomie:P Wstyd...
Okazuje się bowiem iż Janek należy do rocznika dzieci, które rozpoczną swoją "przygodę" ze szkołą od razu od pierwszej klasy.
Mam wrażenie że coś te dzieci tracą, nie zgadzam się z nową ustawą, choć wiem że jest wielu jej zwolenników. Cóż, ja do nich nie należę i nie będę się tu wdawać w żadne dywagacje edukacyjno-polityczne.  Jest jak jest, trudno choć trochę smutno.
W każdym razie, na dzień dzisiejszy i obecne przepisy, wydaje mi się że Janko więcej zyska gdyby zaczął chodzić jako pięciolatek do zerówki (skoro nie może iść starym trybem), niż gdyby bez przygotowania zaczął pierwszą klasę jako sześciolatek.
Nie jestem typem matki-kwoki, choć teraz wydawać by się mogło że tak właśnie jest. Jednak po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, ogólny bilans wypada nam za zerówką. Dodatkowo, ważny aspekt przemawiający na korzyść to osoba nauczycielki. Pani obejmująca opieką zerówkę jest niezwykle zaangażowana i nastawiona na dzieci, chętnie współpracująca z rodzicami, więc plus ogromny!!!
Po dłuższych naradach podjęliśmy z Osobistym decyzję o wysłaniu syna do zerówki na PRÓBĘ. Chcę zawiesić przedszkole, na szczęście tak można. Jak mówiłam, nie jest to łatwa decyzja, wiem że Janek powinien sobie poradzić, a z drugiej strony mam ciągle obawy czy nie będzie TO jednak dla niego zbytnim obciążeniem...
Wiem jaki jest Janek, na co go stać, codziennie obserwuję jak przebiega jego rozwój, nie chcę czegoś zepsuć, odebrać mu czy ograniczyć. Dlatego podchodzę do tego jak do próby. Mam to szczęście że mogę sobie na takie posunięcie pozwolić. Najbliższy czas pokaże na ile mój pomysł był trafiony. Oby korzystnie dla dziecka.
Jak widać zmiany, zmiany, zmiany.
Nadciągają zewsząd, są wszędobylskie, niektóre oczekiwane, inne wymuszane przez życie i okoliczności.
A przecież już planuję kolejne!
Będzie dobrze:) Bo musi być.
Na koniec, dla uradowania oka, i zmiany tematu pokazuję to COŚ dla Tosi, wspominane w jednym z poprzednich postów, a mające stanowić dopełnienie stroju galowego ;))))




Jak widać, opaska na włosy, czyli kropka nad "I" w szkolnym stroju galowym. Prosta, ale szykowna. Fajnie będzie się prezentowała jako dodatek do całości :))) Taki "pierdół" a cieszy ;)
Zaczynam też już rozumieć czemu Tosia aż TAK się cieszy na rozpoczęcie szkoły :) Mam tylko nadzieję że nie będzie oczekiwała NOWYCH strojów galowych  co tydzień...

I już na zupełny koniec, wczorajsza rozmowa Pana Dyrektora Szkoły z Jankiem:
D - witaj Jasiu, naprawdę chcesz się już uczyć w szkole?
J - tak, bo chcę się nauczyć czytać!
D - a podobało się tobie w przedszkolu?
J - noooo tak... ale już się tam nudzę (sic! - nic o tym nie wiedziałam!). A PONADTO przedszkole jest dobre dla maluchów!!!
Może zatem będzie dobrze w tej zerówce???

Bardzo dziękuję za Wasze komentarze pod postem dotyczącym mojego dzieła spódniczkowego. Są dla mnie niezwykle cenne. Długo się wahałam czy podjąć TO szyciowe wyzwanie. Teraz już wiem że nie jest to trudne, co więcej dało mi ogromną satysfakcję i sprawiło wielką radość :) Pierwsze koty za płoty, odwagi nabrałam, wiatru pod pachy też, to lecę działać dalej, oby równie owocnie :)))
Serdecznie pozdrawiam:)

25 sierpnia 2011

Potwory i spółka

Z wakacji wróciłam cała i szczęśliwa jak  wspominałam:)
Co więcej, wróciłam z nadprogramową zawartością obu bagażników.
Bo zwyczajnie nie mogłam się IM oprzeć gdy je TAM zobaczyłam, takie piękne, okrąglutkie, soczyste i słodziutkie...
MIRABELKI smakujące jak najprawdziwsze RENKLODY, tyle że w wersji mini :)))

Byłam niezwykle zaskoczona ich smakiem. Zazwyczaj mirabelki mają w sobie pewną cierpkość, a tu proszę, pełne zaskoczenie!
No  i spotworzyłam te złociste kulki:)
Teraz występują w zaszczytnym charakterze oryginalnego dżemu z nutą wanilii i likieru amaretto.
Smakują i wyglądają niezwykle atrakcyjnie :)
Z kolei wczorajszy wieczór spędziłam na potworzeniu ogórków, z których powstała moja ulubiona słodko-kwaśna sałatka ogórkowa z czosnkiem:)
Korzystałam z rzadkiej okazji w minionych tygodniach wakacyjnych prawie wolnego wieczoru, dzieci wyśmienicie bawiły się w towarzystwie wizytującej je koleżanki, przy okazji wciągając w swoje zabawy i swawole Osobistego:) Pełen luz, który bez żenady wykorzystałam:)


Jakiś czas temu zlewałam również, nastawioną jeszcze w czerwcu naleweczkę truskawkową:)
Z czystym sumieniem, po pierwszej degustacji mogę polecić ten trunek, choć jeszcze nie tak dawno nie darzyłam przepisu zbytnim zaufaniem. No bo niby truskawki w alkoholu, nie rozpadną się, nie będzie miazgi nieapetycznej??? Nie było, co więcej same owoce są pyszne i jędrne:)
Doskonale będzie ów przedni trunek smakował w długie zimowe wieczory... nie raz przypomni się wówczas smak minionego lata :)
Jak widać butelczyna  już napoczęta... Koleżanki podniebienie również napój zaakceptowało;)))
W sobotę zamierzam pojechać na targ i zaopatrzyć się w kolejną porcję ogórków i innych warzyw. 
Bo w  planach mam jeszcze spotworzenie, jak co roku, koreczków ogórkowych, i salsy paprykowo - warzywnej.  Od koleżanki mam też nowe przepisy na inne rewelacyjne smakowitości do słoiczków, kuszą mnie niezmiernie, więc chyba poddam się i nadchodzące wolne dni spędzę w kuchni na potworowaniu ;)). Ale o tym innym razem:)
Dziś cieszę się że bogaci się moja piwniczka, smakowicieje, zapełniają półki na których równym rzędem dostawiam kolejne słoiczki z apetyczną i zdrową zawartością na nadchodzące, długie zimowe dni.

Tymczasem znikam, ponownie w kuchni a wszystkich zaglądajcych pozdrawiam ciepło :)

22 sierpnia 2011

Spuchłam ;)

Wszystko się zaczęło w sobotę.
Od rozłożenia maszyny szyjącej, i próby zrealizowania kolejnego z TYCH projektów co to od dawna czekają na realizację. I oto ON, projekt prawie doskonały. Choć jak dla mnie doskonały w każdym centymetrze, choć fachowiec krawiecki pewnie by się czepnął tego i owego;)
Czemuż  tak się nadymam???
Otóż jest tego ważna przyczyna, albowiem uszyłam całkiem SAMA spódniczkę dziewczyńską,
O! Powód do nadymania jak malowany, i w sam raz zrozumiały ;)))
No i nie mogłam się powstrzymać, wystroiłam Tosię i szybciorem popędziłam z dzieckiem do ogrodu, co by jeszcze przed zmrokiem zdjęcia porobić. I taka fajna sesja wieczorowa powstała:)))
Najpierw Tosia usadziła się malowniczo na huśtawce:) że niby romantycznie...


Następnie dziewczę ustawiło się w krzaczkach, że niby zagubiona dzieweczka...


kwiatków też nie mogło zabraknąć, ale to już mama kazała...

No i wreszcie POWÓD GŁÓWNY opuchlizny na mym licu :))))
Spódniczka galowa w przybliżeniu, tu z paskiem dla ozdoby i urody:

Tu nawet falbankę widać, z tkaniny kwiatkowej, co to sie strasznie gniecie, i nijak pomysłu na nią nie było...
no... może prócz korali szmatkowych, już wiosenką prezentowanych :)))
 i "CUDO" w stanie rozkładu..., znaczy malowniczo rozłożone na trawce ogródkowej:)
Bardzom rada z efektu. Nawet opuchlizna mi nie przeszkadza, i radości nie zakłóca :))) Same rozumiecie, PIERWSZA odzież uszyta i w sumie udana.
Strój galowy córa posiada. Rozpocząć rok szkolny bez wstydu może, co więcej sama się w lusterku przegląda, minki stroi, gada coś pod nosem, więc chyba tez zadowolona :)))
Do kompletu szyje się jeszcze drobiazg na włosy, ale to już innym razem. 
Teraz zmykam, idę kompres na twarz sobie zaaplikować, bo jeszcze popękam a szwy na twarzy nie są moim marzeniem :)

Pozdrawiam ciepło :)

11 sierpnia 2011

Błyskotliwie

dziś będzie ;-)
Jakoś mnie wzięło na błyskotki. Szaruga za oknem iście jesienna, nastraja mnie nostalgicznie, lekko lirycznie. Słucham sobie cicho delikatnej muzy instrumentalnej (fortepian), i dziubdziam w filcu...
I powstały błyskotliwe błyskotki nauszne:)
Tu w kolorowej "kupie" :


A tu solo:






Zdjęcia takie sobie, ale słońca jak na lekarstwo więc i zdjęcia jakieś płaskie, bure... ale zaręczam, bardzo ładnie się prezentują, miło dla oka pobłyskują zawieszone w uszach:)
I w sumie jestem zadowolona. Chyba jednak wymienię im zaczepy łączące z biglem. Na razie nie mam, więc przy najbliższej bytności w mieście mam nadzieję się w takowe zaopatrzyć :)))

Pozdrawiam ciepło:)

10 sierpnia 2011

Co można...

wymyślić, gdy deszcz i wiatr zimny za oknem???
Otóż donoszę że dużo, a nawet BARDZO DUŻO!
Można umyć ścianę... ścierką do podłóg...
można też umyć okna, tą samą ścierką, a jeszcze lepiej gdy użyje się tej do pastowania...
można też na czystą (wreszcie) podłogę wylać pół litra wody po malowaniu plakatówką...
można robić niemiłe psikusy...
można trzaskać drzwiami, bo tak fajnie się zamykają gdy się użyje DUŻO siły...
można konewką ogrodową podlewać kwiaty w domu,
a potem udawać że z konewki pada deszcz ... w domu...
można siąść na krzesło i jeździć nim jak na koniu, po czym gdy się połamie próbować wepchnąć tenże połamany element do kominka - przecież się ładnie spali...
aaaa, i jeszcze można zrobić sobie piaskownicę w wiatrołapie, przecież na dworze pada...

Ale można też inaczej
na szczęście:)
Dziś kolejny raz okazało się jak kreatywnym człowiekiem jest mój pięcioletni syn.
Tiaaaa, te wszystkie powyżej wymienione "MOŻNA" przytrafiły się zupełnie "niechcący"  Jasiowi, i prawie wszystkie dzisiejszego dnia... prawie, bo piaskownica, krzesło i konewka były tydzień wcześniej :P
Co jeszcze nie świadczy o niczym, wakacje ciągle trwają, i stale zapowiadają deszcze:P
Kreatywność Janka sięgnęła dziś wyżyn.
Przyznam szczerze że na dłuższą chwilę oniemiałam. Miało to już miejsce po posprzątaniu, względnym domyciu ścian, podłóg, okien, oględzinach drzwi, i najważniejsze mediacjach z poszkodowanymi w wyniku głupkowatych "psikusów".
Wreszcie Jaś usiadł (na MOMENT). I zadumał się na kamieniem (przez chwilę zaledwie).
Po czym wymyślił i zrobił:

Znacie gościa??? To postać z ulubionej bajki moich dzieci:) Baranek Shaun w całej swej twardej okazałości:)
Gdy zobaczyłam do czego zdolny jest mój synek i węsząc chwilowy spokój którego opary zachęcająco zaczynały snuć się na horyzoncie, szybciutko zaproponowałam stworzenie całego stada...



I tak powstało prawie stado owiec:) Ma być stworzony jeszcze pies pasterski... Na razie jak się przed chwilą dowiedziałam stado zostało przetrzebione. Dwie owce potajemnie zmieniły hodowcę... za pieniądze:>
Choć nadal widoki na rozrost stada są obiecujące.
Kilo kamieni czeka na przeobrażenie :)))

A ja mam nadzieję na kreatywnie spędzony czas z Jankiem PRZY SOBIE, znaczy na OKU !!!

Pozdrawiam ciepło:)

8 sierpnia 2011

Byłam

Wszyscy którzy mnie znają, wiedzą że mam lekkiego fisia.
Fiś mój jest raczej nieszkodliwy, czasem tylko odbija się na zdrowiu, przeważnie moim na szczęście, niemniej jest, trwa sobie przy mnie i odzywa się co jakiś czas. I nie pozostaje bez wpływu na resztę rodziny :)
Osobisty twierdzi w takich razach że zamieniam się w samolot;)
Ja uważam że jest to "chodzony" bardziej. Jak zwał tak zwał, jedno jest pewne, fiś mój jest niegroźny!
Bo ja fisia mam na punkcie TURYSTYKI.
Zresztą, nie bez przyczyny jednym z moich zawodów jest (ostrzegam, długa nazwa!): operator ruchu turystycznego. Nigdy nie przepracowany, no może za wyjątkiem obecnej pracy gdy przygotowuję jakieś wycieczki dla dzieciaków z gminy, a nabyte wcześniej umiejętności przydają się. Ale to drobiazg, bez znaczenia.
Znaczenie ma to co tu i teraz:) Bo ja mam znowu plany:)
Zaplanowałam bowiem kolejny wyjazd. Potrzebne mi będą tylko wolne dni, wystarczy siedem, dobrze by było więcej, ale nie wiem czy się uda, na razie nie zdradzę szczegółów żeby nie zapeszyć. Bo z tym pechem to też trzy światy mam:P
Pamiętacie jak wspominałam że wybieramy się na rodzinny spływ kajakowy??? A pamiętacie że zrezygnowaliśmy ze względu na pogodę, a dokładniej na ryzyko jej braku ??? Wreszcie, widzieliście co się działo przez ostatni tydzień?????
Osobiście uważam że było fajnie bo przypadała owa PIĘKNA pogoda na czas naszego niezwykle krótkiego urlopu. Jednak gdzieś w głowie kłębiły się od czasu do czasu straszliwe inwektywy pod adresem tejże zdradzieckiej, bo jednak ten spływ... Ech, taki nasz pech... Zresztą, kiedyś również pisałam o naszym pechu pogodowym, nie będę się zatem powtarzała, jest to przypadłość która jest typowa szczególnie dla nas. Zauważyłam jednak że pojawia się ona głównie wtedy gdy wakacje spędzić mamy sami, bez osób uatrakcyjniających pobyt w postaci naszych dobrych znajomych z przychówkiem (to ta atrakcja, rozumiecie przychówek + przychówek = prawie święty spokój :)))
Noooo i oczywiście, a właściwie NA SZCZĘŚCIE !!! Pogoda była jak marzenie, można było podjąć ryzyko spływu, czego jak wiadomo nie zaryzykowaliśmy. Pluć sobie w brodę nie pluję, co to to nie. W sumie, w ogólnym bilansie wypadliśmy całkiem nieźle. W dodatku byliśmy SAMI, bez tych dodatkowych atrakcji ;))
Mało że pogoda świetna, to z czystym sumieniem mogę polecać miejsce w którym spędziliśmy razem te kilka dni, a dokładniej kwaterę którą okupowaliśmy:)))
Jak wiadomo, ponownie wakacje spędziliśmy nad morzem. Tylko tym razem nad tym prawdziwym, nie zatokowym:)

 Byliśmy w Jastrzębiej Górze.
Sama Jastrzębia to typowa nadmorska wieś letniskowa, kto był ten wie, żadne cudo. Dla nas ma niezaprzeczalny walor, jest stosunkowo blisko, a wokół sporo atrakcji turystycznych:)
Bawiliśmy się świetnie, moje zapędy turystyczne również mogły zostać zrealizowane. Rodzina zadowolona, czas spędzony ciekawie, intensywnie i RODZINNIE, było naprawdę fajnie.
Było fajnie i w Jastrzębiej, i na Helu, nawet na statku którym pływaliśmy, choć większą furorę wzbudziło muzeum Obrony Wybrzeża. Ach te czołgi, armaty, karabiny, miny, bomby i rakiety, te wszystkie żołnierskie pamiątki :))) A plaże Juraty czy Jastarni!!! Bajka!
W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Gdynię, a tam najważniejsze ( i niestety popularne niezwykle), SUPERSTATKI i akwarium. Dzieciska przeszczęśliwe.
Choć przyznać trzeba iż Janko mierzył swe szczęście własną miarą: od atrakcji o atrakcji. Pomiędzy pojawiały się zgrzyty w postaci niemożności Jankowego samookreślenia się, a polegające na ciągłym i donośnym (!) rozpatrywaniu kwestii: "ale ja chcę" po czym zazwyczaj natychmiast następował nagły zwrot o 180 stopni: "ale ja nie chcę"!!! Zaznaczyć muszę że podobne dylematy towarzyszyły Jankowi podczas całego naszego wakacyjnego pobytu, i nigdy nie zostało dokładnie określone czego to Janko NIE CHCE lub CO CHCE, bowiem wszystkie atrakcje turystyczne były przyjmowane z niezwykłym entuzjazmem i ciekawością, no i morze - najfajniejszy basen świata :)))) A owo chcenie i niechcenie to temat ciągle jeszcze niezrozumiały i nieodkryty, zarówno dla nas jak i samego Janka ;))
TO chyba mija??? Mam taką nadzieję :P
Zanim przejdę do clou dzisiejszego wpisu, podzielę sie pewnym wspomnieniem.
Otóż, dwukrotnie w swoim życiu byłam w Wiedniu. Przy okazji "chodzonego", aczkolwiek był wówczas ON zorganizowany :) Prócz zwiedzania tego co w Wiedniu najważniejsze, dodatkową atrakcją był słynny Prater, a tam ogromny lunapark. Co jest najbardziej widoczne na Praterze? Oczywiście Diabelskie Koło. Jest przeogromne, nigdy nie miałam odwagi skorzystać z tej atrakcji, mam lęk wysokości. Samoleczony zresztą w górach :) Niemniej w drodze na Hel, przejeżdżając przez Władysławowo ujrzałam Diabelskie Koło!!! W związku z żalem niespełnienia, towarzyszącym mi za każdym razem gdy wspomniałam owo wiedeńskie diabelstwo, postanowiłam w drodze powrotnej wleźć na to władysławowskie ustrojstwo i wreszcie spełnić swe marzenie, mimo tych wszystkich wieloletnich obaw.
I wlazłam, i pooooooojechałam do góry, w dodatku sama z dziećmi, bo się Osobisty zbiesił i zaparł że on to nie, bo już gdzieś w świecie był na takim czymś, i wcale mu się nie podobało.
Drżąc o dzieci, drżąc od własnych obaw, nie rozglądając się zbytnio no bo ten lęk, i pilnie stosując się do rad własnych dzieci: NIE PATRZ MAMA W DÓŁ, znalazłam się na górze. I nie mogłam się doczekać żeby zjechać na dół:))) No, byłam, zobaczyłam i już nie muszę TAM bywać:)
Dzieci chciałyby jeszcze, ale noc już była (NA SZCZĘŚCIE!), więc odpuściły, szczególnie że miały w perspektywie gofry (UFFFF!) :))))
Ja BYŁAM!
Teraz wspomniane CLOU wpisu.
Zdjęcia, wykonane przy okazji naszych wakacyjnych eskapad:)



































Teraz okropnie żałuję że nie wykonałam reportażu z tego Jankowego "chcenianiechcenia ", byłby świetny materiał, na pamiątkę i doskonałe wypominanki w przyszłości:))))
 I koniec, wróciliśmy, na razie pobędziemy w domu, co dalej przyszłość pokaże :)))
Jeszcze "chodzony" nie zaparkował ostatecznie :))))

Pozdrawiam ciepło.