W szafie zmieści się prawie wszystko. Pojemna jest i pękata.
W mej szafie stoi kufer pełen wspomnień.

Szafę mogę zamknąć na klucz i zapomnieć. A potem znów otworzyć i uśmiechnąć się.
Jeśli czasem zapłaczę, to z szafy wyciągnę błękitne chusteczki, wytrę łzy i w końcu przebaczę.

W mojej szafie mogę się schować, zniknąć.
Szafę mogę przemalować i zapełnić miłością, nadzieją i szczęściem.
W szafie zawsze mogę wszystko od nowa poukładać.
Zatem zapraszam - właśnie otwieram swoją ciągle jeszcze niepoukładaną:
Szafę malowaną





29 marca 2010

Ciekawość

Zajrzała do mnie ostatnio pewna Miła Babeczka, zostawiła miły komentarz, no to sobie zajrzałam i do niej, a co! Ciekawość ludzka rzecz. Tak mówią ludzie.
A że ciekawość ma też inne oblicze, każdy to wie, wszak większość z nas, jeszcze za dzieciństwa była informowana przez mądrych rodziców: "Pamiętaj, nadmierna ciekawość to pierwszy stopień do piekła"...:) Znacie? Pamiętacie?
Ja bardzo dobrze:))
Zajrzałam ci ja do tej Miłej Babeczki, poczytałam, pooglądałam, popodziwiałam ale i zadumałam się.
Nad czym spytacie? Ano nad naturą ludzką - "nic co ludzkie nie jest nam obce"? Otóż bywa obce, jesli o mnie chodzi.Te stopnie do piekła też mnie trochę zastanowiły...
Zaglądam na różne blogi, różnych osób, o różnych charakterach, pomysłach i sposobach wyrażania siebie (ależ to brzmi!:). I zauważyłam tendencję do oceniania przez INNYCH tego co dla INNYCH ważne, oczywiste, piękne czy miłe. Oceniania w sensie negatywnym, niestety. Nie rozumiem tej tendencji, ale może głupia jestem to i nie rozumiem.
Jednak od dłuższego juz czasu nie daje mi to spokoju, i myślę sobie jak to jest że trzeba być nieszczęśliwym myślą, mową, uczynkiem i pisaniem ( w tej sytuacji), bo tylko wtedy mamy aplauz, pocieszenie i zrozumienie bez domieszki złośliwości. Czy mam czuć się szczęśliwsza bo ktoś ma gorzej niż ja, albo odwrotnie mam być nieszczęśliwa bo ktoś ma lepiej?
Muszę czuć lęk przed negatywną oceną, bo jestem brzydka i pryszczata, nie wysławiam się pięknie, a mój dom - choć jest oazą spokoju dla mnie - mój dom, innym wyda się brzydki bo otynkowany?
Są dla mnie rzeczy dotyczące naszej ludzkiej natury obce i nie zrozumiałe. Obce mojej naturze, takie z którymi się zwyczajnie nie zgadzam.
Zaglądając na inne blogi sama oceniam,  wpraszając się komuś na tzw. "stałego podglądacza" , dokonuję oceny, ale to co mi się podoba, co dla mnie jest w tym wszystkim istotne jest moją oceną SUBIEKTYWNĄ.
Podobnie jak to co sama zamieszczam na swoim blogu: zdjęcia, opowiastki, swoje prace. Decudując sie na pisanie bloga decydowałam się i na ocenę, i na krytykę. Pewnej Zosi będzie się podoboło a drugiej Zosi juz nie. i mają te Zosie takie prawo. Normalne. Niech skomentują, skrytykują, ocenią - ale kulturalnie i na temat, nie 10 postów dalej, nie zionąc jadem i zawiścią. 
Czy jeśli komus napluję to lepiej się poczuję?
Nie zamierzam  sztucznie się podniecać i fascynować tym co sąsiadka robi, nie ważne dobrze czy źle, robi bo tak chce i już. Czy MOJE znaczy LEPSZE???

Jakiś czas temu na blogu innej Sympatycznej Babeczki rozpętała się dyskusja niemalże polityczna, bo o kwestie prawno - polityczne haczyła. No i co? I zbesztali dziewczynę, opluli, wyzwali... Dlaczego? Bo myśli inaczej? Bo miała odwagę publicznie napisać o czymś co dla niej ważne, co więcej, uważała że może to być ważne i dla innych?
Ta pierwsza Miła Babeczka nie para się ani polityką, nie deliberuje nad naszym ułomnym prawodawstwem, przynajmniej ja tego nie zauważyłam. Pisze bloga o podobnej tematyce co ja - o wszystkim i o niczym. Takie tam blablabla, terefere i fiufiu...
Ta druga babeczka pisze zwyczajnie o tym co jej w duszy gra, pokazuje co znaczy dla niej piękno, choć ma odwagę i potrzebę pisania i o tym co nie gra, co nie jest piękne a co jest i moze być ważne.
Generalnie najczęściej jest miło, przyjemnie, cieplutko i słodko.
Żadnej zawiści, polityki, babrania się w cudzych brudach. To źle? Bo tak bywają oceniane one i im podobne Miłe i Sympatyczne Babeczki.
Czemu ma  nie pozostać przyjemnie, cieplutko i słodko?
Ja lubię miłe, cieplutkie i słodkie też lubię!
Bo co, mam gorzej, to dowalam temu co ma lepiej? Bo co, myślę inaczej to ja zaraz jestem NIENORMALNA i nie wiem co MÓWIĘ??? Bo nie lubię firanek jak koleżanka to jestem bezguściem?!
A dlaczego KTOŚ, uważa że mam lepiej? Bo nie piszę jacy ci LUDZIE są podli, wredna sąsiadka ma piękniej, a polityka w naszym kraju pozostawia dużo do życzenia? Muszę narzekać, smęcić, płakać?
No, nie rozumiem zwyczajnie tego.
Zaczęłam pisać bloga z różnych względów (nasuwa mi się babskie: BO TAK!), choć jeszcze niedawno sama dyskutowałam z osobami je piszącymi. Po prostu nie rozumiałam tego zupełnie. Zaczęłam sama pisać i "wciągło" mnie normalnie, choć do pokazania zbyt dużo nie mam. Ale mam za to gadane, co nie? ;)
Nie chciałam pisać o polityce bo się na niej nie znam, nie będę wylewała tu swoich żalów (żali?), bo co mi to da - zmieni to coś?, nie będę pisała o swoich problemach i smutkach, bo zwariuję jeśli zewsząd będą mnie one otaczały. Jeśli zechcę poruszę tematy bardziej osobiste, innym razem napiszę o głupotkach i przyjemnostkach.
Mam się wstydzić że chcę słodyczy i ciepełka?
A może trzeba się dostosować do ogólnego marazmu, zawiści, złośliwości, bo tak każdy robi i tacy ludzie są?
Wiecie co?
NIE!!!
Nie będę się dostosowywać do brzydoty, nie będę przyklaskiwać złośliwościom, nie będę o TYM pisać, nie będę tu mówić że mam problemy, że sobie z czymś nie radzę. Dlaczego? Bo tak chcę i basta.
Ma być przyjemnie, cieplutko i słodko!
Niech sobie inni mówią i robią co chcą. Mają takie prawo.
Ja mam prawo do bycia infantylną na łamach swojego bloga. Nawet jeśli w życiu tak nie jest.
Nie uważam abym pokazywała nieszczerą twarz.Uważam, że nie muszę o swoich problemach pisać TU, na łamach TEGO bloga. Nie muszę i co więcej - nie chcę! 
Żeby obgadać problemy pójdę na wino do koleżanki, pogadamy, "sterapeutyzujemy" się odpowiednio:)) i wystarczy. Wrócę do domu, siądę sobie i napiszę nowy, pewnie niezbyt "mądry" post o tym jak mi w życiu dobrze jest. Bo jest dobrze, choć bywa mocno pod górkę i pod silny wiatr, znaczy normalnie, jak wszędzie:))

Zatem wszystkie Miłe i Sympatyczne Babeczki - bądźcie infantylne, cieplutkie i słodziutkie:))) Nie bójcie się górek i wiatrów:)
Pokazujcie i piszcie co Wam w duszy gra, ja z CIEKAWOŚCIĄ (wszak ciekawość ludzka rzecz :), podejrzę co u was słychać i widać, nawet jeśli to nie jest "filozoficzne", po łapach mi nie dacie- bo niby jak? Przyjedziecie?:) A zapraszam! :).
Możecie co najwyżej napisać maila - "odczep się wariatko":))), a może i nie napiszecie, bo wariatów trzeba ignorować - tak też uczyli rodzice, nie?
 
Pozdrawiam niezwykle ciepło, miło i słodziutko, oczywiście:)))

P.S. Jednak daję sobie i Wam Drogie Sympatyczne Babeczki PRAWO do pomarudzenia:)
Wiecie czemu??? Bo to NASZE! BABSKIE i POLSKIE!:))) Wspierajmy tradycję:)

P.S. II - Swoją drogą,wiecie przecież że gdyby nie ludzka ciekawość nie było by ognia, prądu i wielu innych przydatnych rzeczy?
Hmmm, co więcej nie byłoby netu! Ależ byłoby nudno! :))


No to znowu - już ostatecznie - pozdrawiam słodziutko:))

26 marca 2010

Wreszcie

wykonałam plan pięcioletni:))

Miałam taki zamysł żeby zrobić sobie w ogrodzie płotki wiklinowe. Pomysł ten narodził się ponad pięć lat temu, dokładnie w maju, w rok naszej przeprowadzki do wybudowanego wreszcie domu, a która miała miejsce, uwaga: 11.11.2004 roku. Wieki temu:)))

No i wreszcie pomysł został zrealizowany, dokonało się!

Przedstawiam wszem i wobec małą architekturę ogrodową wykonaną przez mła, z czynnym udziałem dzieci osobistych (przy okazji: czym zmyć smołę z odzienia i rąk malutkich?:)


Architektura ogrodowa jest naprawdę mała, jakieś półtora metra długoszcza (lubię Chmielewską:) oraz tak na oko z 60 - 70 cm wysokoszcza:)) .
To moja pierwsza próba plecenia wikliny, marzę o koszach, ale to kiedyś. Na razie płotek sobie stoi.
Problemem przy pracy okazała się długość i grubość zdobytej wierzbiny - zapewniam nie cięłam drzew, wykorzystałam gałazki drzew poprzycinanych jesienią, i jak się dziś okazało że zachowały giętkość, to plotłam:).
Wspomniana grubość i długość powodowały że nie mogłam dobrze zakończyć płotka, nie powinno być na końcach  sterczących badyli, za to winny być one subtelnie zaplecione wokół słupka.
Cóz, jak powiedziałam pierwszy to mój raz, gałęzie sobie leżały, co miały się zmarnować, wzięłam co było i plotłam.
Na razie wystarczy, ciekawam jedynie czy aby owe gałązki, a właściwie "słupki" pomiędzy którymi plotłam, przypadkiem się nie zazielenią... No bo skoro wszystko jakby "żywe" było jeszcze,  taka możliwość występuje, wierzba do żywotnych wszak należy...
Czyżby miała powstać Żywa mała architektura ogrodowa???
Zobaczymy:)

25 marca 2010

To rozumiem:)

Taki urlop, a właściwie taką pogodę podczas urlopu.

Czemu się zachwycam? Bo zazwyczaj jak już mam urlop pada deszcz i jest zimno. Nieważne czy to wiosna, zima czy środek lata. Tak mam ja i mąż osobisty. Wszyscy znajomi już znają naszą przypadłość urlopową. Zazwyczaj jesli ten urlop mamy spędzić z kimś, najpierw jest pomysł, a potem wielodniowe zastanawianie się czy aby na pewno mozna z nami jechać, bo FATUM nasze jest upierdliwe, i daje w kość nie tylko nam.

Do historii juz przeszedł spływ kajakowy rzeką Krutynią, który organizowałam jakieś 10 lat temu.
Na sześć dni płynięcia, pięć to był deszcz... non stop, dzień w dzień i noc w noc...
Zaczęło się pierwszego dnia. Podczas dojazdu do miejsca rozpoczęcia wyprawy, pogoda była jak marzenie - UPAŁ! Jak tylko wszyscy zdołaliśmy zapakować się do kajaków, wypłynęliśmy na jezioro Białe się zaczęło. Najpierw zerwał się nagły, porywisty wiatr który omal nie wywrócił kajaków. Potem to już siekł nas deszcz. Humory wtedy jeszcze nam  dopisywały. Ale po trzech dniach niektórzy mieli już dość.
Z zakupionego na wyjazd makaronu zrobiły się kluski, ubrania waniały zgniłą wilgocią, kajak mój i małżonka przeciekał (oczywiście, jakby wody było mało:), odcedzaliśmy go co jakieś 3, w porywach do 5 km.
Piątego dnia obudziło nas słońce, tę noc spędzaliśmy w wynajętych domkach we wsi Krutyń. Po prostu wszyscy chcieli sie wyspać w suchym, ciepłym łóżku, i trochę podsuszyć wreszcie...
W radosnych nastrojach zjedliśmy śniadanie, żeby było romansowo nad rzeką na pomoście w towarzystwie namolnych łabędzi:). W euforycznych wręcz nastrojach zapakowaliśmy się do kajaków i wypłynęliśmy szalenie szczęsliwi z nadzieją na wygrzanie i wysuszenie zmacerowanych deszczem skór:).
Słońce, ciepła woda, miła atmosfera - cud, miód i malyna:) Po czterech godzinach płynięcia, niebo zachmurzyło sie nagle. Desperacko jednak pielęgnowalismy w sobie nadzieję że szykująca się na naszych oczach nawałnica,  minie nas bokiem. A gdzie tam, huknęło, grzmotnęło i lunęło - bo jakże by inaczej! FATUM! Dopadło nas na maleńkim jeziorze Duś, w potokach deszczu zwiedzalismy starą cerkiew Filiponów. Deszcz jakoś nie mijał...Chyba 2 godziny tam spędziliśmy, rozżaleni wymienialiśmy pełne wyrzutu i zawiedzione spojrzenia. Ech, ten pech.W nocy już nie padało...
Ostatni dzień był słoneczny, prawie szczęśliwi suszyliśmy namioty, plażowaliśmy na jeziorem Bełdany. Tuż przed pakowaniem dobytku i wyschniętych namiotów znowu zaczęło padać...
Takich historyjek mogłabym jeszcze dużo opowiadać...
Więc sami rozumiecie że ostatnie ciepłe i pełne słońca dni nastrajają mnie optymistycznie. Mam urlop a nie grzmi,nie pada...Być może fatum pogodowe poszło w diabły do kogoś innego???!!! Nic więcej nie powiem żeby nie zapeszyć:)))
Z drugiej strony, mam jeszcze tydzień urlopu:) Nie żebym prosiła o deszcz, ale...
Na wszelki wypadek przepraszam jeśli kogoś dopadnie FATUM, wiecie, wszystko w końcu mija, pech chyba też:))))

Poniżej kilka zdjęć z dzisiejszego słonecznego i ciepłego dnia - a mojego kolejnego dnia urlopu, w słońcu, tralala!!!:))))

Leśna droga na niej leśne ludki:)
Coś mi zieleń przyszarzała w aparacie...
Poniżej wspominany wczoraj barwinek, a właściwie leśne pole nim porośnięte:

Dzieciaki, po zdobyciu jednego ze szczytów. Nie myślcie sobie że mieszkamy na równinie:) Mam nadzieję że zdjęcia które oglądacie oddają rzeczywistość. Wokół naszej wsi rozpościerają sie malownicze górki i pagórki. Niektóre w formie pól rolnych, inne porośnięte lasami. Jest piknie, że tak sobie rzeknę po góralsku:)
Widok na naszą wieś, kościół i plebanię
Poniżej Jaś i jego "kolekcja" - czyli kamienie które zbierał całą drogę, podczas dzisiejszej "wyprawy"!
To zbieractwo to moja wina, jeśli widzę kamień polny zabieram do domu. Potrafię zatrzymać samochód i zbierać z pobocza, zbierałam do wózka Jankowego, zbieram do plecaka, noszę w ramionach:). Kilka przywiozłam w ubiegłym roku znad morza  i Kujaw. Takie fiksum dyrdum mam, ale coś z tych kamieni będzie, jak nie w tym roku, to w przyszłym więc zbieram. Jaś też.

24 marca 2010

Urlopowo???

Hmmm, minął kolejny dzień urlopu, a ja zmęczona jestem jakbym w kamieniołomach pracowała:)))

W niedzielę (wiem że nie powinnam, wstyd mi), przez dwie godzinki wygrabiałam liście przed domem, to akurat był fajny relaks:) Wykorzystałam chwilę gdy słońce wyszło zza chmur, zrobiło się tak pięknie, ciepło i wiosennie, więc całą rodziną wylegliśmy przed dom i... no nie mogłam patrzeć na ten obraz nędzy i rozpaczy, chwyciliśmy z grabie, taczki i migiem liście i inne śmieciuchy pozimowe wysprzątane zostały w ogródku "przednim" - co rodzina to rodzina:)). Ledwie skończyliśmy zaczęło padać, i tak padało już przez kilka godzin:(

Poniedziałek - pierwszy dzień urlopu - kiermasz wielkanocny w pobliskiej wsi gminnej, nie udało się go zorganizować wcześniej, więc w urlopie pracowałam:). Żeby słodko nie było, z dzieciami swymi osobistymi, oj...

Wtorek - drugi dzień urlopu - zaległa wizyta u koleżanki. Umawiamy się na spotkanie od lata, i ciągle któreś dziecko chore ( i jej dwójka i moja dwójka, to się rozkłada w czasie, niestety:). Wreszcie się udało, dzieci się wybawiły, wyśmiały i naudzielały towarzysko. Ja oczywiście wygadana na jakiś czas:), Dobry dzieciowo - babski dzień:)
Potem, tego samego dnia, w planach  był obiad imieninowy u moich rodziców. W piątek było Józefa, mój tato właśnie takie imię nosi, więc pojechali my z roślinką ogrodową i baranem na Wielkanoc.
Przyjeżdżamy, a tu niespodzianka:  Goście w domu rodziców, nic dziwnego, wszak uroczyście miało być to i goście są. Ale jacy!!! Przyjechała siostra z dziatkami swymi! Michałem, moim chrześniakiem , młodszą prawie pięcioletnią Julcią i bliźniakami: Martą i Tomkiem, których nie poznałam jeszcze osobiście. Dlaczego? A bo na Wyspach Zielonych urodzone najmłodsze dzieciaczki, i nie było jak i kiedy jechać i zapoznać. Więc to spotkanie naszym pierwszym było (nie bedę przeciez liczyć czasu gdy byłam z dziećmi u siostry w Anglii, małe w brzuchu juz wtedy sobie siedziały:).
Niespodzianka  była wielka, mama nie chciała zapeszać ich przyjazdu, bo wiadomo, małe dzieci, choroby itd, itp.,  trzymała tajemnicę do końca. Wyszła wspaniała niespodzianka.
Nasze dzieci pięknie razem te dwa dni spędziły, dziewczynki żegnały się wczorajszego wieczoru szlochając donośnie, i dziś przy pożegnaniu łezki także poleciały.
Jeszcze tylko słówko o maluchach - przerozkoszne, każde inne. Tomcio radosny, żywy, wszędzie go pełno, Martusia obserwatorka, rozważna i romantyczna:) Oboje mają już rok i cztery miesiące są cudne i mądre.
Kilka zdjątek:

Bliźniaki: Martusia i Tomaszek:))

Miki i Jul

No i gdzie spędziłam trzeci dzień urlopu??? Oczywiście z dziećmi, u dzieci:))) I fajnie było, pogoda piękna, słoneczko przyświecało, sama radość:). Kilka migawek ze spaceru po olsztyńskiej starówce:

Z moją mamą i gołębiami:)




Julia


 Michał

 Janek

Tosia

 Wszystkie najstarsze dzieciaki

Niestety, jutro siostra wyjeżdża, znowu długo się nie zobaczymy:(  

Zrozumiałe jest zatem chyba zmęczenie o którym mówiłam na początku postu. Bo to się dzieje ciągle wokół: niespodziewane niespodzianki:), wiosna, wizytacje, sprzątanie i człowiek choć nie chce, jest lekko wypompowany:)
Niby te dni bez pracy zawodowej, jednak wcale nie wiem czy nie bardziej męczące, chociaż niezmiernie miłe:) Zresztą, ja od kilku tygodni czuję się notorycznie zmęczona, czas już najwyższy skończyć z tym i wyjść z doła zimowego:)
Żeby tak na smutno zupełnie nie kończyć, dziś po raz pierwszy wypiłam popołudniową kawę na podwórku przed własnym domem, spacerując po naszym wiejskim "osiedlu" z sąsiadką zza płota:)))
Żeby nikt nie sądził że się leniłam - dzisiejszego popołudnia, po rozstaniu z siostrą i jej rodziną zabrałam się za sprzątanie przed płotem, a że sąsiadka zajechała akurat na koniec sprzątania, pora była jeszcze akuratna, to się kawką uraczyłyśmy, a co!. Kawa wypita w miłym towarzystwie i w pięknych okolicznościach smakowała nadzwyczaj wybornie.
O matko, jak ja tęsknię za takimi wieczorami, kiedy słoneczko zachodzi, dzień się leniwie kończy, a ja z herbatką w wielkim kubasie siedzę sobie na tarasie:))). Już za chwilę tak będzie, za chwilkę koc piknikowy dzieciom na trawie rozłożę. Zaczną się wieczorne ogniska, siedzenie przed domem, pogaduchy przez płot..Już niedługo! Jak mi tego już brakowało! 

Jutro dzień czwarty urlopu - jeśli pogoda pozwoli spędzę z dziećmi dzień ogrodowo - spacerowo. Pewnie trzeba będzie odwiedzić pobliską stadninę, może gałązek jakiś narwiemy do świątecznego dzbana. Mamy w lesie takie miejsce gdzie barwinek rośnie,  skubniemy kilka listeczków do koszyka wielkanocnego. I tak minie kolejny dzień pod znakiem rodzinnego wypoczynku:) Potem pewnie jakiś mały porządeczek w "tylnym" ogrodzie. Ruszyło wiosennie w domu i zagrodzie, aż się chce żyć:)
Kolejne dni, to znowu porządki. Wielkie w dodatku, bo mam takie marzenie by rozpocząć remont wykończeniowy kolejnego pokoju na piętrze. Trzeba tam sufit i podłogi położyć, reszta przy tych pracach, to zwyczajny pikuś:)). Póki co, pokój to obraz nędzy i rozpaczy - zagracony niemiłosiernie, trzeba to wszystko przekopać i... skończyć z naturą chomika. Zaczyna mi to ciążyć i doskwierać. Dom niby ogromny, ale jak się przyjrzeć to milimetra wolnego nie ma. No za wyjątkiem sypialni mej własnej i łazienki, mam nadzieję że i tu nie ulegnie zmianie:)))

Teraz znikam, idę ledz w łożu wygodnym, zregenerować nadwątlone siły, poczytać i spać.
Dobranoc, pchły na noc, a karaluchy wynocha:)))

22 marca 2010

Kibiny mazurskie

Ktoś zna? Ktoś już kosztował?
Jeśli nie, polecam:) Przepis dostałam od koleżanki, ja posmakowałam kibinów po raz pierwszy ubiegłego lata, zdjęcie jest kiepskie bo robiłam je późnym wieczorem (Prymulka od męża osobistego:)


.
Ciasto: 500 g mąki, 150 g masła, 1 całe jajko, 1 żółtko, 3/4 kubka kwaśnej śmietany, 1/2 łyżeczki soli
Farsz: 500 g białej surowej kiełbasy, białko (niekoniecznie), pieprz do smaku.

Wykonanie: Ciasto zagnieść jak na kruche, można schłodzić 30 min., rozwałkować, wycinać szklanką kółka, nakładać po trochę farszu i zlepić - jak pierogi. Układać na blasze zlepioną częścią do góry, można posmarować białkiem. Piec w nagrzanym piekarniku w 180 stopniach, na złoty kolor.
Moja modyfikacja: zamiast farszu kiełbasianego następnym razem zastosuję farsz ze zwykłego. surowego mięsa mielonego, z przesmażoną cebulką oraz przyprawą Delikat Knorra. Myślę że kibiny będą równie
smaczne.

Zmieniając temat, ostatnie dni na świetlicy spędzałam na wykonywaniu ozdób świątecznych na kiermasz wielkanocny. Dzieciaki bardzo się zaangażowały i powstały takie oto cuda:


To tylko część dziełek masosolnych, były jeszcze baranki, ale oczywiście zapomniałam je obfocić, przed przedsprzedażą:)

Oczywiście wianki, wiankomania mnie ogarnęła, dzieci to "łyknęły":) Na zdjęciach tylko kilka, reszta u nowych właścicieli.






Trochę decoupagu -  technika podstawowa:




No i anioł, który wg niektórych w święta wielkanocne popytu nie będzie miał:), hehe, ten anioł juz zmienił miejsce zamieszkania, co więcej, mamy zamówienia na dwa kolejne:))) Cóż, anioły sa zawsze pożądane, bez względu na porę roku, czy rodzaj świąt:)



Dziś Wielka Sprzedaż - zobaczymy czy dzieciaki zarobią na to co sobie wymarzyły.
No, pochwaliłam dzieciaki trochę znowu:)) Wybaczcie:)

Z ostatniej chwili: wszystkie wianki i baranki z królickami mają nowych właścicieli, mamy zamówienia na kolejne:0.
Tylko nie wiem kiedy ja to zrobię?! Wysłano mnie na urlop, dzieci w domu, hmmm, znowu pozostają nocki:) Poradzimy, nie dośpimy, zamówienia dokończymy - czyt. zrealizujemy, ale rym mi tak ładnie wyszedł:))

19 marca 2010

Gość:)

Wiłam wianki...i nie wrzucałam ich do wody, nie, nie:)

Bazę, czyli koła z gałązek różnych: wierzbina, brzoza, dereń  i coś nierozpoznawalnego jeszcze przeze mnie, skręciłam, uformowałam et voila, takie sobie kółecki trzy powstały. I leżały...
Leżały, bo chciałam wianków, a Wena mi wzięła i poszła do czorta, przecież nie będę za nią latać i szukać,chciała to polazła, wolna droga... A wianki leżały, bo co miały zrobić.
Duże są, te kółki,  bo nad kominkiem jeden wian (w tej sytuacji:), miał zawisnąć radosnie, a że nie wiedziałam który będzie pasował to ochronnie, 2 kółki są naprawdę duuuuże, a jedno takie więcej średniawe, powiedziałabym:).

A oto co mi się przydarzyło wczora z wieczora (bardziej niecierpliwych zapraszam na koniec tej pisaniny, będą kolorowe zdjęcia:).

Wczorajszą porą wieczorową zastukał ktoś do mych drzwi. Zaniepokoiłam się lekko, albowiem sama wieczory ostatnio w domu spędzam gdyż mąż na robotach do późnych godzin przebywa. Niewyraźnie mi było, ale dobrze mnie wychowano, więc podchodzę do drzwi i pytam nieśmiało: Kto tam???
Odpowiedziała mi niepokojąca cisza. Pytam raz jeszcze głosem donośniejszym. I nic. No to pomału jęłam odryglowywac te wszystkie zamki i zameczki coby podejrzeć kto to stuka po nocy - jednak ciekawość kobieca nie zna granic odwagi... I ujrzałam.
Malutką, skuloną, patrzacą na mnie przepraszającym wzrokiem, tą co mnie opuściła, tak nagle, bez ostrzeżenia i pożegnania nawet,WENĘ!
Kucała w kątku i patrzyła, ja stałam i też patrzyłam i tak byśmy sobie jeszcze długo kuco-stały i patrzyły, gdyby nie moje westchnienie ulgi, jakie wydobyło się ze mnie, naprawdę (przyrzekam!!!) zupełnie mimowolnie.
No i Wena jak kucała, to podskoczyła, przytuliła się, a ja nie miałam siły gniewać się dłużej. Usłyszałam jeszcze jej szept: Tęskniłam. I w objęciach weszłyśmy do domu:)))

Tak więc wespół zespół, zasiadłyśmy w milczeniu do pracy i powstały takie właśnie "wiana", późną nocną porą:)



Lubię jak Wena wraca, lubię z nią pracować, lubię jej ciszę i lubię jej chichot gdy coś jej się spodoba (albo zrobi mi kawał:)).
Cieszę się że wróciła i jednak nie opuściła mnie tak na zawsze, wraz z nią wróciły kolory:))
Witaj Weno - i już nie łaź po świecie, u mnie będzie ci dobrze:))

17 marca 2010

Wiosennie:)

wreszcie i u mnie, choć za oknem śnieżyca:)

Po wielkich dysputach, zadumaniach i przemysleniach, czas na posłodzenie:))

Miniona sobota upłynęła pod znakiem wycieczkowym i fal przełamywania.
Dostałam "chodzonego - wyjazdowego". Miałam tak silną potrzebę wyrwania się z domu, że normalnie mnie nosiło.
Niestety, na szybkiego obdzwonione grono najbliższych znajomych nie nadawało się ani na wspólne wycieczki ani na spotkanka - wszyscy chorzy, zasmarkani...a ja miałam chodzonego, jak na złość i wbrew dotychczas mi służącemu wiernemu charakterowi domatora:))
Co tam, zrobimy sobie sami wycieczkę - zakrzyknęłam dziarsko - pojedziemy do Ostródy, myśl przeszła w czyn - zasiedliśmy wszyscy godnie i wygodnie w autku i ruszyliśmy ze śpiewem na ustach.
Żeby nie było zbyt różowo, tematem przewodnim wyprawy były...zakupy! Tak, tak nie inaczej - w lodówce pustki, w spiżarni echo odpowiada radośnie, co robić, trza połączyć pozyteczne z przyjemnym.

I tym oto sposobem przełamuję "fale":)
Dlaczego? Już wyjaśniam.
Otóż, mam ogromną awersję do koloru RÓŻOWEGO, nie awersję, WSTRĘT wręcz olbrzymi, ciarki mnie przechodzą w sklepie w dziale ubrań dziewczęcych - moja Tosia ubóstwia ten kolor pasjami, wielbi na kolanach, całuje dostępne fragmenty wsiego różowego brokatem i cekinem poganianego. Szok w majtach! Różowych w dodatku:))) 

ALLEEE, coś się dziwnego ostatnio ze mną dzieje - myslę że to wynik pracy nade mną dziecka mego dziewczęcego, cos mnie sie stało w głowe tudzież w oczy - wstręt jakby mniejszy jest ostatnimi czasy, nie wzdragam się na wspomnienie, nie mówiąc już o widzeniu tej barwy wesołej:) Kolejny szok! Ten już bez gaci:))

Wracając jednak do meritum niniejszej wypowiedzi czyli naszej WYPRAWY - otóż, zakupy, przy czynnej "pomocy" dziatwy poczyniliśmy sprawnie nawet, bez burz i rejwachu zazwyczaj nam towarzyszącego przy takiej okazji, co wiecej,  nawet w milusiej atmosferce:), sprawunki spakowane zostały skrupulatnie do bagaznika, pod czujnym okiem towarzyszącej dziatwy. Wycieczka trwa.
Kolejnym i najważniejszym punktem programu był spacer nad ostródzkim jeziorem przy którym to uczyniono lat kilka temu wspaniałe pomosty spacerowe.Pod nimi kłębił się dziki tłum kaczków, łabądków i innego drobiu - pirza jeno fruwały:)
W atmosferze skupienia i bogobojnego zachwytu moje dziecięcia oba - wiejskiego charakteru zaznaczam, wpatrywały się w toto kwękająco-gulgoczące bractwo, z zaciekawieniem wielkim obserwując jak to towarzystwo kurkowe tam się szarogęsi, kitwasi, rozpycha, krzyczy (zaznaczam że to są dzieci wiejskie, przyzwyczajone do widoków drobiu, cielęciny, wołowiny, koniny i wieprzowiny wdzięcznie się przechadzającej w otaczajacych nas gospodarstawach), tu jakby dziecia się zacukały, przykucnęły, zadumały trochę, zacichły, w skupieniu wielkim przyglądając się temu ptasiemu zbiorowisku.
I gdyby nie mroźne podmuchy wiatru wiejącego od jeziora, stalibysmy tam pewnie do nocy, ale na NASZE szczęście dzieci pomarzły i zarządziły odwrót.

No i wreszcie dochodzimy do meritum niniejszego wywodu (kolejnego już:)). 
Wracając od jeziora, oczy me bystre ujrzały niepozornie wygladający sklepik. Nieśmiało zaproponowałam "zwiedzenie" jego zawartości, spotkało sie to z umiarkowanym aplauzem, szczególnie ze strony męża mego osobistego, ale jednak weszliśmy i... achów, ochów, cmoków i ojejów nie mogłam już zatrzymać w paszczy swej (a dziecia rączków wszystkich czterech):). Maleńki ten przybytek zawierał mnóstwo cudnych cudowności, a wiele z nich w przepysznych  RÓŻOWOŚCIACH !!!!!
Złamanych, jasniutkich, połączonych z kremami, seledynkami i beżami - no piękne to było po prostu! I takie tanie!!!


Nie opierając się długo kupiłam do domku na wiosny rozpoczęcie te wszystkie pierdółki, przyznać musicie że urocze?





Motyle - wiem ile:), te już celowo, na przełamanie różowości.



Niedużo tego uroczego, bo jednak gdzieś jeszcze mną zatrzęsło, ale jednak, powoli, pomaleńku wychodzi  na świat kobieca strona mojej natury:)
I tak pomalutku rozpoczęłam wychodzenie z traumy kolorystycznej, poczynam przepraszanie się z  różowościami, jednak ciagle jeszcze muszą się dopowiednio komponować, aby ucieszyć me oko i duszę, i w domku zagościć w ozdobnej wersji, nie tylko jako odzienie mej córy.

Azeby nie było że piniądz tylko wydaję to takie jeszcze fiki - miki poczyniłam ręcami swymi:


Jeden z wyżej z prezentowanych kwiaciolków jest jeszcze do podrasowania - dopiero to zauważyłam:)


Te w wersji arystokratycznej niemalże: koronki i "brylanty" :)

A te, to tak na koniec, zaczęłam RÓŻOWOŚCIAMI  to i zakończę uprzejmie tym samym - żeby całość w końcu jakąś spójność miała:)


Pozdrawiam cieplutko - jednak ciągle jeszcze nie różowo, wszystkimi barwami wiosennymi, a co!

16 marca 2010

Problem

Na blogu Asi z Green Canoe rozgorzała dyskusja na temat nowelizacji "Ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie".

Mam problem bowiem nigdy nie miałam zamiaru na łamach tego bloga podejmować tego typu tematów - dlaczego? Bo zakładałam ten blog z myślą podzielenia się z innymi tym "co mi w duszy gra", a nie tym co na świecie jest złe, choć wiele tego zła dotyka mnie i zwyczajnie boli. Zresztą, zawsze ta tematyka wywołuje wiele kontrowersji i powoduje niesamowite emocje. Jednak podejmując próby dyskusji na łamach bloga Asi spotkałam się z zajadłością, obrażaniem i przykrością, stąd dzisiejszy post - jako mój sprzeciw.
Proponowana ustawa, podobnie jak wiele innych dotykających problemów społecznych ma zarówno zwolenników jak i przeciwników.
Ja osobiście należę do osób oprotestowujących ją, dlaczego?
Ponieważ uważam że bije ona w rodzinę. Nie będę uogólniała i stosowała podziałów na rodziny "normalne" czy "nienormalne". Dla mnie RODZINA to RODZINA.
Proponowana nowelizacja ze względu na zawartość jest wg mnie sprzeczna z rzeczywistą chęcią pomocy rodzinie i jako taka występuje przeciwko niej.

Pomoc rozumiem jako szeroki zakres działań odpowiednich urzędów/służb zmierzający do udzielenia racjonalnej pomocy rodzinie która jej potrzebuje i wykazuje chęć współpracy. Nowelizacja daje narzędzia odpowiednim organom ale nie do pomocy a do prześladowania rodziny w ogóle.
I na to ja się nie zgadzam!
Jako wolny obywatel tego kraju mam takie prawo i z niego korzystam.
Nie piszę tego aby wywołać dyskusyjną burzę - choć podjęłam próby dyskusji na blogu Asi, niestety wiele osób przez dyskusję rozumie obrażanie przekonań innych i zajadłość.
Słowo staje się bronią i jako takie jest w tej chwili wymierzone w osoby które nie wahają się wystąpić w obronie swoich przekonań. Ale mają też ustawowe prawo do wolności słowa i tego ja dziś bronię.

Nie musicie podejmować tej dyskusji na moim blogu. Wystarczy że zajrzycie do Asi http://mygreencanoe.blogspot.com/ i tam zgłosicie swój protest lub nie, ale BARDZO proszę o jedno:

NIE OPLUWAJMY SIĘ! SZANUJMY SWOJE PRZEKONANIA, SZANUJMY SIEBIE WZAJEMNIE!

Wiem że zarówno Asi jak i innym protestującym nie chodzi o odebranie "narzędzi" pracy organom pomocowym. Jednak nie zgadzamy się na sformułowania jakich użyto w tej ustawie, oraz że proponowane "narzędzia" biją w rodzinę, czyli z POMOCĄ nie mają nic wspólnego. To tyle.

14 marca 2010

Dziękuję:)



Takie oto wyróżnienie otrzymałam od przemiłej Kasi http://zjawa ciągła światła białego.blogspot.com/,  bardzo to miłe, ale w związku z tym że mam wielki problem z wybraniem kolejnych osób którym chciałabym przekazać to wyróznienie, nominuję wszystkie blogi - i mam świadomość że jest ich więcej niż dziesięć:) - wszystkie które znajdują się na bocznym pasku mojego bloga.
Według mnie wszystkie dziewczyny do których zaglądam zajmują się czymś co robi na mnie wielkie wrażenie, właśnie dlatego do nich zaglądam, właśnie dlatego te blogi wybrałam jako te najbardziej ulubione:))))

Nie mniej dziękując Kasi za to niezykle miłe dla mnie wyróżnienie, miłe dla mnie osobiście jako że bloguję od niedawna, jednoczesnie podpisuję się obiema rękami pod akcją, której hasło brzmi:

WYRÓŻNIENIA SĄ MIŁE, ALE NIE, DZIĘKUJĘ!

Jestem "szczęśliwą" posiadaczką internetu gsm, który na mojej wsi chodzi straszliwie wolno, więc czas jaki muszę poświęcić na przekazanie dalej wyróżnień, przy dwójce małych dzieci, jest dla mnie nieosiągalny na chwilę obecną.
Absolutnie nie chę nikogo urazić, chetnie poświęciłabym cały dzień aby kogoś uszczęśliwić czy rozweselić przyznaniem wyróżnienia, ale doprawdy nie mam kiedy, nie mam jak i nie wiem komu, więc upraszam o wybaczenie i wyrozumiałość.

 
 Zatem, mając nadzieję że nikogo nie obraziłam, żegnam się ciepło i serdecznie, a wszystkich zaglądających pozdrawiam i zapraszam do komentowania - jak powiedziała Kasia - do woli:))

12 marca 2010

O przyszłości

dziś post poważny, bo o przyszłości będzie traktował.
Przyszłości dzieci moich:)

Przypomniało mi się jak to latem podczas wycieczek na zamek w pobliskim mieście Olsztynie, wycieczki owe odbywały się w miarę regularnie, co czwartek, albowiem były to dni gdy zamek otwierał swe podwoje zamkowe, odbywały się wówczas przeróżne warsztaty tematyczne, a po zamku oprowadzał nie kto inny jeno sam Kopernik Mikołaj!.
Otóż, podczas jednej z takich eskapad, Jas przejety że za moment wstąpi na dziedzińce ZAMKOWE, stwierdził iż pragnie zostać rycerzem. No i w sumie nic dziwnego, normalka, każdy niemalże chłopak przechodzi okres militarny mający swe początki w czasach rycerskich na czasach obecnych czołgiem nakręcanych skończywszy. Z Jankiem jest tak samo, z przerażeniem czekam na ów okres czołgowy bowiem Jaś miewa naprawdę "ciekawe" pomysły :).

W całej tej histori nie ma nic dziwnego, dziwne zaczyna się teraz:).
Tochna przysłuchująca się mojej z Jankiem dyskusji jak to w czasach rycerskich było ciekawie, zapytana kim chce zostać, wzruszyła tylko ramionami. Hmmm, ponowiłam pytanie delikatnie sugerując że może księżniczką zostanie, na co dziewczę odparło stanowczo: NIE!. HMMMM, to może chociaż damą dworu??? podpowiadam niezrażona. Ponownie usłyszałam stanowcze NIE!!!. Toniu, to kim ty będziesz?? pytam z troską, wszak bycie koniem nie było łatwe w tamtych czasach (wiem to z historii). No i kto zgadnie kim zechciała zostać moja córa??? No kto???
Moja córka z przekonaniem i całą stanowczością jaka mogła zmieścić się w jej drobniutkim ciałku odparła:
Sprzataczką mamo, będę sprzataczką...
Nie dobijałam już dziecka mego że na takim zamku to hektary są do sprzatania, zadumałam się jednak nad przyszłością moich dzieci :))

W sumie najważniejsze żeby były szczęśliwe. Ale nikogo nie obrażając, aspiracje zawodowe mają...no... takie więcej niż ciekawe:)


Te nasze rozmowy miewają również podłoże edukacyjne, a jakże:)
Zdarzyło się to podczas naszej kolejnej wyprawy zamkowej. Jaś tego dnia dopytywał się dociekliwie kto to jest Kopernik. Różnie próbowałam to tłumaczyć, że naukowiec - astronom, że mieszkał na naszym zamku i prowadził tu swoje badania, no i najważniejsze że był twórcą teorii słońce stoi - ziemia krąży.
Jaś przytakiwał z zapałem, niby ze zrozumieniem, niby zadawał pytania nawet związane z tematem naszej rozmowy, ale ja tak naprawdę nie wierzyłam żeby coś do tej małej łepetynki dotarło. No bo gdzie astronomia (stosowana w dodatku:)) i dziecko lat tsy i pół wówczas:)

Wielkie zatem było moje zdziwienie gdy usłyszałam wymianę zdań, a właściwie monolog Jasia informującego swojego przedszkolnego kolegę: A ty wies ze u nas na zamku to jest Kopernik? A ty wies ze my się kręcimy a słońce to wisi?! Ja wiem bo TAM byłem!

No i tak na koniec dodam, te czwartki zamkowe odbywają się już kilka lat, i uważam że jest to świetny pomysł, bo gdzie dziatwa mogłaby poznać krosna, i sposoby tkania na nich, czy wyplatanie kolorowych krajek, lub też przyodziać się w stroje z epoki, popatrzeć na walki rycerskie, zapoznać się ze sposobami wykuwania mieczy i wieloma innymi ciekawymi, a obecnie zapomnianymi technikami czy zawodami.
Oj, no wiem że takich zajęć to teraz do wypęku i wszędzie, ale ja się cieszę że nasze rodzime muzeum zamkowe, wyszło trochę poza własne sztywne ramy i działa cos rzeczywiście ciekawego:))
W wolnej chwili poszukam zdjęć z kilku takch warsztatów zamkowych.

No i co powiecie??? Naumiał się synu, naumiał:))

A ja? Przestałam wątpić że niewiele rozumieją, staram się ich niezbywać byle czym jesli pytają, choć czasem zastrzelą mnie swoją logiką czy kolejnym pytaniem:))

9 marca 2010

Obiecane:)


Miał być wczoraj post Kobiecy, ale juz się przedawnił - czas, czas, czas wciąż goni nas:), więc niestety nie będzie kobieco, tym razem...
Za to obietnicę spełniam, oto zeszłoroczny torcik, z dedykacją dla Kasi:)), może się przyda, może zainspiruje?;).


Biszkopt przekładany bitą śmietaną (ze śmietanfixem oetkera), wierzch również bita śmietana. W związku z tym że nie miałam i nigdzie nie mogłam zdobyć zielonego barwnika, "zielone" stanowi lukier na płacie waflowym, i chyba to był niezły pomysł bo przynajmniej Tomek nie zakleił się śmietaną, i Janko od razu mógł się nim pobawić:)) Sam Tomek to był strzał w dziesiątkę, dziś trochę żałuję że nie powieliłam pomysłu w tym roku, tylko zamiast Tomka "gościem" honorowym na torcie byłby Zygzak.
Cała reszta to wariacje na temat, czyli dorysowane cukrowymi pisakami tory, "makiety" waflowych drzewek i krzaczków, cukrowe i opłatkowe kwiatki, także kwiatki "dorysowane" pisakami, płotek z rurek waflowych.
W sumie proste a efektowne.
Teraz zabarwiłabym śmietanę (świetny jest też krem delekty śmietankowy, na wierzch tortu) na zielono - już mam barwniki, tylko zabawkę "posadziłabym" na polukrowanym wafelku, w ogóle można dekoracje rozbudować np: o domek, jakiś tunel niewielki z większej rurki waflowej, wszystko zależy od pomysłu i posiadanego czasu:)
A,  najważniejsze, bo w poprzednim poście n ie wyjaśniłam, torcik autko to pomysł ściagnięty ze strony INSPIRANDERA - żeby nie było że taka jestem super kreatywna. Zupełnie nie miałam pomysłu na wykonanie toru w tym roku, więc podpatrzyłam i wykorzystałam:)

I to by było na tyle, w sumie to chyba jednak post kobiecy???

5 marca 2010

Gotowe!

Ciasta upieczone, ciasteczka też, i przed chwilką skończyłam dekorowanie tortu!
Można świętować:)))

W tym roku jestem przygotowana na czas, cieszę się ogromnie, bo nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi jak kończenie czegoś na ostatnią chwilę.
Tort w sumie jest taki sobie, zeszłoroczny wg mnie był powalający, zgodny z ówczesnymi zainteresowaniami Janka czyli pociągowymi.  Ukochaną bajką wówczas był "Tomek i przyjaciele" więc zadanie miałam stosunkowo proste. Jesli znajdę zdjęcie to pokażę. Uważam że był fajny.
Tym razem nie miałam pomysłu na tort. Wymyśliłam w końcu tematykę samochodową, a że synu lubi Zygzaka Mac Quina (nie wiem czy poprawnie napisałam) to właśnie tę postać miał tort uosabiać. Hmmm, jakby tu... zobaczcie sami...





Ten tort to jeden wielki zbiór pomyłek:) Najpierw wyciełam z biszkoptu nie taki kształt jaki powinnam, a potem, podczas barwienia kremu okazało się iż użyty barwnik (w butelce koloru  jasno czerwonego - i to już powinno wzbudzić moje wątpliwości) jest żółty i tak powstało COŚ.
W ogólnym zarysie jest podobny do tworu samochodopodobnego:),zwróćcie uwagę na tablice rejestracyjne:), jednak nie o to chodziło głównej projektantce - wykonawczyni, czyli mła:))
I tak, zamiast słynnego Zygzaka powstał pojazd o marce bliżej nieokreślonej (raczej zabytkowej), koloru yelow- przynajmniej kolorek konkretny!
Powiedzmy że jest to Super Wyścigówa Retro:))) I bardzo liczę że Janko też tak będzie uważał:))
Chyba była jakaś piosenka o żółtym samochodzie???
Wiecie co? Grunt żeby smakowała:)
 Ciągle optymistycznie pozdrawiam wszystkich zaglądających:))

Wiadomość z ostatniej chwili - Jaś ma ropne zapalenie ucha:(((( Biedactwo, cierpi bardzo, jak na złość jutro Wielki Bardzo wyczekiwany DZIEŃ:((( Mam nadzieję że zaordynowane leki podziałają przeciwbólowo i nie dokońca zepsują mu zabawę. Oby.

4 marca 2010

Idą gąski drogą...



Na wielu blogach wiosna panuje, na wielu zaczyna być już świątecznie. Robi się, że tak powiem, atmosfera drobiowa:)). Ha, skoro trend taki panuje to i u mnie będzie trendi przedstawiam gęsinki ctery - jakby rzekł syn mój własny:)




Takie ostatnimi dniami poczyniłam dekoracje wielkanocno - wiosenne, już się "czynią" następne, lecz na chwilę obecną muszę zawiesić działalność dekoratorsko -rękodzielniczą, albowiem święto nam sie szykuje:),
i to nie byle jakie: Janko cztery lata kończy!!!
Rosną nam dzieci jak na drożdżach, a pamiętam jak był tyci tyci, mruczący, tulący się, całkowicie zależny ode mnie, przecież to było przed chwilą zaledwie... A dziś cztery lata, jak to szybko zleciało....
Teraz Janek to dyskutant, uzywający słów: efektowne, fantastyczne, ekscytujace, ponadto, tymczasem, bodajże itp...
Wszystkiego musi dotknąć, doświadczyć...
A mimo wszystko, nadal jest naszym malutkim SYNUSIEM (z charakterem:)))