Czemu się zachwycam? Bo zazwyczaj jak już mam urlop pada deszcz i jest zimno. Nieważne czy to wiosna, zima czy środek lata. Tak mam ja i mąż osobisty. Wszyscy znajomi już znają naszą przypadłość urlopową. Zazwyczaj jesli ten urlop mamy spędzić z kimś, najpierw jest pomysł, a potem wielodniowe zastanawianie się czy aby na pewno mozna z nami jechać, bo FATUM nasze jest upierdliwe, i daje w kość nie tylko nam.
Do historii juz przeszedł spływ kajakowy rzeką Krutynią, który organizowałam jakieś 10 lat temu.
Na sześć dni płynięcia, pięć to był deszcz... non stop, dzień w dzień i noc w noc...
Zaczęło się pierwszego dnia. Podczas dojazdu do miejsca rozpoczęcia wyprawy, pogoda była jak marzenie - UPAŁ! Jak tylko wszyscy zdołaliśmy zapakować się do kajaków, wypłynęliśmy na jezioro Białe się zaczęło. Najpierw zerwał się nagły, porywisty wiatr który omal nie wywrócił kajaków. Potem to już siekł nas deszcz. Humory wtedy jeszcze nam dopisywały. Ale po trzech dniach niektórzy mieli już dość.
Z zakupionego na wyjazd makaronu zrobiły się kluski, ubrania waniały zgniłą wilgocią, kajak mój i małżonka przeciekał (oczywiście, jakby wody było mało:), odcedzaliśmy go co jakieś 3, w porywach do 5 km.
Piątego dnia obudziło nas słońce, tę noc spędzaliśmy w wynajętych domkach we wsi Krutyń. Po prostu wszyscy chcieli sie wyspać w suchym, ciepłym łóżku, i trochę podsuszyć wreszcie...
W radosnych nastrojach zjedliśmy śniadanie, żeby było romansowo nad rzeką na pomoście w towarzystwie namolnych łabędzi:). W euforycznych wręcz nastrojach zapakowaliśmy się do kajaków i wypłynęliśmy szalenie szczęsliwi z nadzieją na wygrzanie i wysuszenie zmacerowanych deszczem skór:).
Słońce, ciepła woda, miła atmosfera - cud, miód i malyna:) Po czterech godzinach płynięcia, niebo zachmurzyło sie nagle. Desperacko jednak pielęgnowalismy w sobie nadzieję że szykująca się na naszych oczach nawałnica, minie nas bokiem. A gdzie tam, huknęło, grzmotnęło i lunęło - bo jakże by inaczej! FATUM! Dopadło nas na maleńkim jeziorze Duś, w potokach deszczu zwiedzalismy starą cerkiew Filiponów. Deszcz jakoś nie mijał...Chyba 2 godziny tam spędziliśmy, rozżaleni wymienialiśmy pełne wyrzutu i zawiedzione spojrzenia. Ech, ten pech.W nocy już nie padało...
Ostatni dzień był słoneczny, prawie szczęśliwi suszyliśmy namioty, plażowaliśmy na jeziorem Bełdany. Tuż przed pakowaniem dobytku i wyschniętych namiotów znowu zaczęło padać...
Takich historyjek mogłabym jeszcze dużo opowiadać...
Więc sami rozumiecie że ostatnie ciepłe i pełne słońca dni nastrajają mnie optymistycznie. Mam urlop a nie grzmi,nie pada...Być może fatum pogodowe poszło w diabły do kogoś innego???!!! Nic więcej nie powiem żeby nie zapeszyć:)))
Z drugiej strony, mam jeszcze tydzień urlopu:) Nie żebym prosiła o deszcz, ale...
Na wszelki wypadek przepraszam jeśli kogoś dopadnie FATUM, wiecie, wszystko w końcu mija, pech chyba też:))))
Poniżej kilka zdjęć z dzisiejszego słonecznego i ciepłego dnia - a mojego kolejnego dnia urlopu, w słońcu, tralala!!!:))))
Leśna droga na niej leśne ludki:)
Coś mi zieleń przyszarzała w aparacie...
Poniżej wspominany wczoraj barwinek, a właściwie leśne pole nim porośnięte:
Widok na naszą wieś, kościół i plebanię
Poniżej Jaś i jego "kolekcja" - czyli kamienie które zbierał całą drogę, podczas dzisiejszej "wyprawy"!
To zbieractwo to moja wina, jeśli widzę kamień polny zabieram do domu. Potrafię zatrzymać samochód i zbierać z pobocza, zbierałam do wózka Jankowego, zbieram do plecaka, noszę w ramionach:). Kilka przywiozłam w ubiegłym roku znad morza i Kujaw. Takie fiksum dyrdum mam, ale coś z tych kamieni będzie, jak nie w tym roku, to w przyszłym więc zbieram. Jaś też.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz