W szafie zmieści się prawie wszystko. Pojemna jest i pękata.
W mej szafie stoi kufer pełen wspomnień.

Szafę mogę zamknąć na klucz i zapomnieć. A potem znów otworzyć i uśmiechnąć się.
Jeśli czasem zapłaczę, to z szafy wyciągnę błękitne chusteczki, wytrę łzy i w końcu przebaczę.

W mojej szafie mogę się schować, zniknąć.
Szafę mogę przemalować i zapełnić miłością, nadzieją i szczęściem.
W szafie zawsze mogę wszystko od nowa poukładać.
Zatem zapraszam - właśnie otwieram swoją ciągle jeszcze niepoukładaną:
Szafę malowaną





29 czerwca 2010

Niby nic

się u mnie nie dzieje.
Albo nie, uściślę:)
Coś się jednak dzieje, niewiele, ale zawsze:>
Sprzątam, staram się systematycznie i zapamiętale.
Pamiętacie, wspominałam że domek mój zaniedbany straszliwie przez przetworzenie. No to teraz usiłuję choć trochę to wszystko ogarnąć. Przed zakończeniem prac powstrzymuje mnie jeszcze góra prasowania:<.
Jak ja nie lubię prasować! To taka strata czasu:>
Ciągle też przymierzam się do pewnej przemalowanki. Nie byłabym sobą gdybym nie przymierzała sie do niej od "jakiegoś" czasu, w tym przypadku od całych 3 lat:> Cóż, dojrzałam i pewnikiem jutro pędzel w dłoni mej się znajdzie:)))
Żeby nie było że znowu tylko plumkam sobie w klawisze to pokażę co zrobiłam w wolnej chwili:

Hehe, się cieszę bo to moje pierwsze, własnoręcznie ręcami mymi wykonane:)
Niebawem dokupię koralicków i podziałam jeszcze troszkę:). Tymczasem zadowalam się tym co w domku znajduję. Nie powiem żebym pasją jakowąś zapałała do biżu, ale fajnie się robi, a w dodatku babskie toto, więc sroczę i... rozdaję:)
 Kulki w lutym na kursiku pani Uli wykonane. Leżały sobie i czekały na natchnienie, jeszcze nad nimi popracuję, bo brakuje im tego "czegoś", na razie wyglądają sobie moje filcaki o tak, jak widać:)

 A to juz koralicki po chałupie pozbierane. Dużo mi naszyjników Janko pozrywał, to teraz koraliki sie przydają, jak widać:) To moje pierwsze próby, nadal pracuję nad jakością splotów, ale juz widzę że fajną zabawę będę miewała:)))

Poza tym, ciągle z mozołem próbuję skończyć główny projekt owiany nadal tajemnicą. I nadal jeszcze tajemnicą pozostanie:). Dziś kolejna zajawka, malutka, jak widać. Może w niedalekiej przyszłości będzie juz konkret w postaci obfocenia wszystkiego co się z tym wiąże:)), tymczasem tylko tyle:


Post ten powstawał w piątek - do tego miejsca:) Dziś wtorek, nie miałam kiedy zasiąść przed kompem, nie miałam kiedy porobić zdjęć wyżej zamieszczonych.
Nie trzymałam pędzla w dłoni swej nadobnej, albowiem ważniejsze rzeczy zaprzątały mą uwagę, czas i rączki:)
Najważniejsze bowiem co się zdarzyło w miniony weekend to skonstruowanie tego oto czegoś:

Konstrukcja prosta niezwykle. Produkt gotowy, do złożenia samodzielnego:)
Ambicje mieliśmy z mężem ogromne, planowaliśmy wykonanie takiej huśtaweczki samodzielnie:> Ambicje nasze odeszły sobie w siną dal, odpuściliśmy je sobie na rzecz wygody, komfortu i... czasu:)
Dlaczego? A dlatego że aby kupić wszystkie potrzebne elementy do złożenia huśtawki dziecięcej musielibyśmy odwiedzić co najmniej trzy sklepy. Pokonać wiele kilometrów. Poświęcić na to wiele, wiele godzin. A potem jeszcze więcej godzin potrzebnych na skonstruowanie ustrojstwa.
Poszliśmy zatem po rozum do głowy, i wybraliśmy... PRODUKT GOTOWY:)))
Stoi sobie zatem "zabawiacz gimnastyczny" przy domu naszym. Stoi złożony w niedzielę. Mam nadzieję że nie rokuje to niekorzystnie dla wytrzymałości tego sprzętu, i bezpieczeństwa naszych pociech;> Dziś dopiero obfocony, wiadomo... z braku czasu:>
Jeszcze tylko montaż drugiej huśtawki - dla sprawiedliwości i zadowolenia kidsów naszych. To już jutro, dziś wiadomo...
I tyle. Obiecywałam sobie bardzo dużo po minionym weekendzie. Naprawdę bardzo dużo, tymczasem sobota upłynęła nam mało przyjemnie - w sklepie, a niedziela... w sklepie (odbiór zakupionych w sobotę sprzętów) i ogrodzie, gdzie składaliśmy owo dziecięce centrum gimnastyczno-rozrywkowe. O mamo, a prasowania nadal góra...
Jednak zaznaczyć też muszę iż owe weekendowe zakupy obfitowały w materiały coraz bardziej zbliżające nas do zakończenia (WRESZCIE!!!) prac rozpoczętych w lutym roku ubiegłego. Powoli acz konsekwentnie zbliżamy się do końca pewnych prac, i z niezmierną radością będę miała zaszczyt przedstawienia wkrótce ("wkrótce" jak na czas rozpoczęcia owych prac) ostatecznych rezultatów:)))
Przyznam szczerze i bez bicia - czekam na to bardziej niecierpliwie niż niektórzy podczytujący:))))

No i jeszcze donoszę iż dzięki przypadkowym pracom "wykopaliskowym" przed naszym domem, rodzina nasza "wzbogaciła się" o nowe "gratcudo". Tadammmm:
Skamielinę mamy!
Pojęcia nie mam co ona przedstawia, dopatruję się w niej kręgosłupa jakiegoś biednego "prehistorycznego" (:))) stworzenia co to w piach się obróciło, ale co ja tam wiem, archeologiem tylko marzyłam zostać, i na marzeniach się skończyło. Nie żałuję, świetne zajęcie, aczkolwiek nudnawe:>
Dzieciaki za to mają zabawę w wolnej chwili, wyszukując coraz to nowe skamieliny, które są nimi tylko z nazwy. Przedstawiona powyżej jednak wygląda na autentyk.

I na koniec kilka fotek ogrodowych, a co:)))







A oto moje własnoręcznie wyhodowane lawendowe "ŁANY" :))
Właściwie łanów niewielka część, aczkolwiek stale się powiększająca:)
Na zdjęciu skromnie to wygląda, ale zaręczam, wcale nie jest taka skromna ta moja lavendula.


A to już przecudnej urody (mimo różu) kwiecię hortensjowe:
DAR HOJNEJ ATY:)))
Ha, Ata pomnika nie chciała, tablicy upamiętniającej też, nawet delikatne sugestie z nadaniem kotu jej "imienia" pominęła milczeniem, to ma ATA "wypominki" na łamach bloga.
Wypominki co to się jeszcze ciągnąć będą i pojawiać w tym miejscu nie raz:))) Tak tylko uprzedzam mile, a na ewentualne słowo-czyny jestem przygotowana, zakupiłam stoperki do uszu:))

No to pa, pogadałam co wiedziałam.
O czym nie wiedziałam też pogadałam:)
Czyli jak zawsze...

Pozdrawiam cieplutko i słonecznie:)

21 czerwca 2010

Tomaty

No i się zaczyna...
Niby wyszłam z przetworów na jakiś czas, niby...
Bo od soboty na pomidorowo mnie wzięło. I nie tylko na grę "pomidorową" z dziećmi swymi.
Na obiadowo mnie wzięło. I przetworowo też. Znowu...
Po kolei.
Sobota. Pojęcia nie miałam co zrobić na obiad. To wymyśliłam, a jakże, rodzina głodna chodzić przecież nie może. Zrobiłam lazanię, mięsną, z sosem bolońskim, z resztką sera żółtego i sosem beszamelowym.
Zdjęcia nie zdążyłam zrobić. Zniknęła lazania, zostało wspomnienie. Smaku wspomnienie rzecz jasna:))
Hmmmm, ale co by tu zrobić  z pomidorami których nakupiliśmy z Osobistym, najpierw on, potem ja...
Jakiś czas temu odkopałam przepis na ketchup. Nazywam go ketchupem Teścia, bo od niego ten przepis dostałam. Co ciekawsze teściem moim jeszcze wówczas nie był. Już jest. Dziś mija trzynaście lat mojego małżeństwa. Za kilka dni, osiemnaście lat od momentu poznania mojego męża, zleciało...:)))
No i co zrobiłam w sobotę??? No co???
Ciasto:) Truskawkowe z kremem i galaretką. Truskawki też miałam, do tego jeszcze koktail truskawkowy, też smaczny:)
Tego dnia nie zdążyłam już nic zdziałać pomidorowo. Bo...
Późnym popołudniem basen ustawialiśmy dla dzieci. No, może nie tylko dla dzieci. Liczymy że i my czasem poplumkamy się, schłodzimy nogi, ostudzimy myśli:) Jeśli dzieci pozwolą:). A że lubimy sobie życie "uprzyjemniać", to wymyśliliśmy aby basen w teren trochę wkopać, dla równości, bo nierówny mamy teren miejscami wieloma:). I wszystko byłoby fajnie gdyby nie fakt, że trawa na naszej działce jest strasznie mocno ukorzeniona. Darń o gęstości niezwykłej, przez którą przebić się łopatą to nie lada sztuka, więc kopaliśmy, wyrównywaliśmy, poziomowaliśmy. UFFF!  Stoi sobie wreszcie basen i czeka na nagrzanie wody. Dzieci tupią wokół niego niecierpliwie, doczekać się nie mogą obiecanych plumkań:)


Wieczorem, po wyczerpującej pracy raczyliśmy się ciachem:)
Niedziela. Pomidory dalej czekają:)
Wymyśliłam obiad, przepyszny, prosty i szybki. Z kuchni węgierskiej w dodatku.
Przepisik? Proszę uprzejmie:)
Potrawa nazywa się Jajka na pomidorach.
Cebulkę pokroić w piórka, zeszklić na patelni. Lekko posolić. Na to wrzucić pokrojone w plastry pomidory. Lekko doprawić: sól, pieprz. Poddusić. Na to jajka, jak na sadzone. Lekko posolić, popieprzyć. Przykryć przykrywką i dusić do ścięcia się jaj. I już , gotowe.
Potrawa doskonała na lato, szybka, lekkostrawna. Można podać z pieczonymi ziemniaczkami i suróweczką, pycha:)
Zbyt skromnie??? A pokrójcie proszę bardzo kilka plastrów szynki wędzonej delikatnie, podsmażcie, i dopiero na to cebula, pomidory i jajka. Też dobrze, ale już nie jarsko:)))


A pomidorów nadal sporo zostało. Lubimy bardzo pomidory, pod każda postacią, ale dopóki dzieciaki chodzą do przedszkola odpadają nam typowe rodzinne obiadki. Więc tylkodlatego, sprawa pomidorów tak bardzo poruszana jest w niniejszym poście.
Jak wspomniałam, odkopałam jakiś czas temu przepis na ketchup. Pomidory jeszcze nie bardzo nadają się na przetwarzanie ich, jednak wyjścia nie było, zmarnować się nie mogą. Tak więc zabrałam się do pracy, sparzyłam, obrałam ze skórki 2,5 kg pomidorów, pokroiłam na ćwiartki. Do tego dorzuciłam jabłka, kwaśne, pokrojone na ćwiartki, z delikatnie wybranym gniazdem nasiennym, ale ze skórką. Następnie 0,5 kg cebuli starłam w malakserze na drobny mak:). Wszystko wrzuciłam do garnka i gotowałam na wolnym ogniu, aż do odparowania masy. Przyprawiłam: 2-oma łyżeczkami papryki słodkiej i ostrej, 1-ną płaską łyżeczką czarnego pieprzu, 0,5 szkl. cukru, 5 łyżkami stołowymi octu i 1i 1/2 łyżeczki soli. Na koniec wycisnęłam jeszcze 2 ząbki czosnku. Podgotowałam to jeszcze kilka minut. Przełożyłam do słoiczków, i pasteryzowałam.
I już, zrobione:). Pycha, nie wierzycie?, zróbcie same.
Jednak poczekajcie na sierpniowe pomidorki, najlepsze, najbardziej aromatyczne:)))
Taki ketchup lubi też wariacje  na temat...Możecie na ten przykład przed podaniem wymieszać ten ketchup z posiekaną bazylią, możecie wymieszać ze śmietaną, myślę że ilu smakoszy, tyle pomysłów.




Apetycznie?

Pomidorów nadal trochę zostało. Dziś na obiad czysta POMIDOROWA:), Lekka, na skrzydełkach drobiowych. Z makaronem będzie podawana. A może chcecie posmakować kremowej, gęstej pomidorowej???
To polecam "zaklepkę" na mleku. Do szklanki wsypać ze 2-3 łyżki mąki, zalać mlekiem, dokładnie wymieszać i przelać do garnka z gotującą się zupą. Następnie w mleku rozbełtać jajko surowe, i tez do zupy. Podgotować jeszcze chwilkę. Ze tłusto??? Na mleku przecież, poza tym nie musicie:)). Smacznego.

 I tyle w tomatach.
Mam dość. Czas wreszcie zrealizować się twórczo:) Jakieś rękodzieło szyciowe może, choć decu też czeka i się niecierpliwi. Oj, tyle planów... Będzie co robić i pokazywać.
Tymczasem pozdrawiam. Pędzę do pracy:)

A wszystkim  zainteresowanym polecam stronkę http://www.oczarjk.pl/index.php?act=267/, znajdziecie tam mnóstwo pysznych  przepisów na przetwory różane,  różne, różniste niezwykle apetyczne:)))
Znalazłam ją w zeszłym roku, notatki z adresem schowałam żeby się nie zgubiło. Znalazłam w piątek, razem z przepisem keczupowym...
Bez komentarza.

Papapa:)))

18 czerwca 2010

Stówa

Nie rozdaję, nie, nie:)
Pamiętacie czerwoną, papierkową stówę, z roku nie pomnę którego?
Moja siostra cioteczna ma syna (dorosły już, przystojny, facet) który jako dziecko był jak ta stówa:) Ślicznie ryży:))
Napatrzeć się na to złoto nie mogłam. Złoto dosłownie i w przenośni, żywy dzieciak, błyskotliwy i... ryży:)))
Och, jak ja chciałam posiadać w domu własnym rude dziecię!:) Takie marzenie miałam, i na marzeniu się skończyło. Jedno czarne, drugie ciemne blondi. Też piękne, i moje! Nie zamienię na żadne ryże, ale uwielbiam złoto na głowie pasjami, i charakterek przy tym:DDD
No to teraz mam wiewiórę w domu!!!
Tadadam!!!! Przedstawiam wszem i wobec, nowego członka rodziny.
Przepraszam wszystkich rozczarowanych -  niestety, żywe stworzenie przez naturę stworzone, nie przez moją starawą maszynę :DDD
Członka przedstawiam, tudzież członkinię, albowiem chyba się deczko machnęłam w ocenie płci stworzenia. Nic to, jest jak jest, i pozostanie co wzięte:))). Jeszcze są trzy, śliczne, mruczące i słodkie. Zaznaczam: odbiór osobisty. Ach, rudych już niet;)
Proszę bardzo, odsłona pierwsza:


Teraz dylemat, jakie "imię" wybrać. Toś życzy sobie Zuzę, Jaś wymiata Maćkiem (ulubiony przedszkolny kolega). Ja tam wolę coś Mietkowatego, ale Osobisty się sprzeciwia. No i dylemat powstaje, szczególnie jeśli nie wyjaśnimy w najbliższym czasie płci kocięcia miłego;P
Tymczasem odsłona druga:)


Może podpowiecie jakieś imionka???
Przyznam się że przemyśliwuję też nad Atą tudzież Atkiem, o ile obecna właścicielka tego pięknego nicku się zbytnio nie zbiesi lub co gorsza obrazi.:DDD. Od zadniej strony sprawy, czyż to nie byłoby miłe "uczczenie" obecności, bo nie pamięci przecież, na to jeszcze dużo za wcześnie :DD???
No to odsłona trzecia, bo plotę głupotę:

Sama słodycz przyznacie same:D
I te oczęta błękitne, niewinne jeszcze, i pyszczek słodziutki, sama puchata radość:)))
I myszy może będzie łowił...
W przeciwieństwie do leniwego czarnego pobratymca - Bazylego...
No to odsłona czwarta i ostatnia dzisiaj:


Piękna ryża stówa, normalnie piękna:DDDD

Pozdrawiam złociście:)

17 czerwca 2010

CD

czyli ciąg dalszy i na razie PAS:)))

truskawki wczoraj "wykończyłam". A one moje palce. Na razie dam sobie luz:)
Pierwszy "czyn przetworowy" uważam za zakończony. Prawie.
Jeszcze chcę trochę zielska zdrowotnego do ususzenia nazbierać. Dużo dobrego naczytałam się o kwiatkach bzu czarnego. O sokach (jeszcze doprodukuję, bo uwielbiam, a skoro uwielbiam po co się ograniczać??:)), wiedziałam już wiele lat temu, tymczasem kwiecie też dobre, o ile nie lepsze, normalnie aspiryna w suszu:)))
Tymczasem chwalę się (bo czemu nie?:)) tym co zrobiłam, i na razie koniec z nękaniem przetworowym:)))
Swoja drogą, jak pięknie przetwory wyglądają w słoneczku, prawda:)

Syrop bzowy, przelany do buteleczek, wdzięcznie pozuje
na tle mojego niedopracowanego warzywniaka:))

Truskawy 2010

Syrop różany, chili róż do butelek przelany:)
Płatki z odzysku oczywiście utarte, nie pokazuję bo wcześniej prezentacja była:)

I na koniec coś czego jeszcze nie pokazywałam
Syropik sosnowy, malowniczo ukryty w upartych nasturcjach:)))

I już. Koniec. Przynajmniej do końca tygodnia. Teraz muszę się za swoje metry kwadratowe zabrać, ogarnąć trochę. A jutro zaprezentuję nowego członka naszej rodziny. W moim ulubionym kolorze:)))). Pewna osoba wpadająca do mnie regularnie może poczuć się nieco zagrożona:)))
Haaa, będzie tajemniczo, potrzymam Was troszkę w niepewności, za to jutro...

Tymczasem pozdrawiam serdecznie:))))

16 czerwca 2010

Ojejku:)

Jak w tytule, ojejku, się zaróżowiłam i zaróżowałam:)

W poniedziałek od świtu niemalże wzięłam się za przetworzenie:) Przetworzyłam otóż płatki róż, i to co już siedziało sobie w słoju od kilku dni. Siedziało, mocy nabierało.
Mowa o... płatkach róż:).  Również, też:). Monotematycznie dziś będzie, ostrzegam lojalnie.
Płatki, pisałam o nich we wcześniejszym poście, mocy nabierały od kilku dni. Kolor wytrącił się z nich nieprzyzwoicie babski:). Nie powiem żebym się przy tym specjalnie spracowała. Co to to nie.
Zerwać płatki to, za przeproszeniem, każdy głupi potrafi. Syropkiem słodziutkim zalać też. Żadna to filozofia przecież. Przelać po naciągnięciu do buteleczek też żadna sztuka, ważne by celować dobrze coby się nie rozlały skarby różowe. Ewentualne dolanie procentów tez nie nastręcza większych problemów, no chyba że wieku się nie ma po temu odpowiedniego... ale to mnie nie dotyczy, więc lałam:)
Ale potem... . Potem to już się dzieje.


Dzieje się za sprawą skąpstwa. Mojego rzecz jasna, albowiem płateczki po naciągnięciu aromatu sporo jeszcze posiadają, można zatem, wręcz należy je wykorzystać, i basta! Nie wyrzucę, skoro ranną rosą zbierałam, pająki z twarzy swej ściągałam, żuczki i inne stwory różolubne z płatków eksmitowałam. I ma sie to marnować??? Nie, nie i jeszcze raz nie!
Uczyniłam to co w tej sytuacji uczynić winnam, przetworzyłam! Ba, więcej nawet, dorobiłam przetworzenia sobie jeszcze. To co w słoju to przysłowiowy już i modny szalenie pikuś, Pan Pikuś. Ja, romantyczka od siedmiu boleści, poszłam w poniedziałkowy poranek po kolejną partię płateczków. Po co spytacie??? Bom zachłanna, już nie tylko skąpa, zachłanna zachłannością skąpca!
Wymyśliłam sobie że z płatków konfiturek przetworzę. Nazbierałam płatków 3,5 litra. Bo przepis mam na litry, nie na kilogramy - NA SZCZĘŚCIE! I zaczęłam ucieranie. Początkowo z zapałem i swadą ułańską, po półgodzinie zgubiłam swadę, został jeszcze zapał, po kolejnej półgodzinie zapał też zaczął mnie opuszczać...
Dotrwałam jednak bo w międzyczasie upór wkroczył, po ułańsku:). Po 2 godzinach UTARŁAM!!! Ułan zwiał. Zachłanność zaspokojona.


Teraz już rozumiecie skąd tytułowe OJEJKU!:)))
Żeby to był koniec. Wspominałam jeszcze o siedzącym we mnie o skąpcu. Spojrzał on moimi oczyma na te płatki odcedzone z syropku, takie jeszcze aromatyczne, rozsiewające woń perfumerii wokoło. Westchnął ten ułan głuptasek, bo zajrzał właśnie do kuchni, i zapłakał bo wiedział już co go czeka.  Przesypał te płatki ponownie do odstawionej już makutry, cukru dosypnął, i... ucierać zaczął, ojejku, westchnął, ała, zakwilił...
Tym razem jednak szybciorem poszło. Tylko godzina i dwadzieścia minut! Ułan nieodwołalnie zwiał. Skąpiec zadowolony usiadł na zadzie. Kawkę wypił, mlasnął i po chwili wstał i zaczął te skarby upychać do słoiczków.
Sześć sztuk mu wyszło. Skąpiec i ten drugi, Zachłanny rozczarowany troszkę był, nie powiem. TYLKO sześć słoiczków? Tyle kręcenia, chlipania i zawodzenia i tylko sześć??? Ojejku...
na to odezwał się Rozum - inni nawet sześciu nie mają! O! I to prawda najprawdziwsza! Niektórzy nawet tego nie mają i nie rozpaczają a ty człecze masz tyle i jeszcze ci mało!
Jeden słoiczek się nie zamknął. Nie chciało mi się już szukać lepszej pokrywki. Wymyśliłam sobie że wykorzystam ów niedomknięty słoiczek i bułeczek jakichś upiekę. W tygodniu, żeby tak pracowicie dnia nie kończyć. Przelałam jeszcze różane procenty do butelek (3 półlitrowe i jedna ćwierćlitrowa - niezły zbiór!:)), i poszłam do pracy.


W pracy jak to w pracy, z dziećmi pracuję to i wymyślam. Pogoda fajna to na spacer wyciągnęłam towarzystwo. Patrzę, a tu bez czarny nareszcie rozkwitł! I już się cieszę na te syropki które naprodukuję.
Jutro, postanowiłam twardo! I wróciłam do pracy.
Ale coś nie dawało mi spokoju,wiecie, ten bez. No bo on teraz tak kwitnie sobie ładnie, a jakby przyszły burze??? Albo wiatry ogromne??? Może nawet sztorm jakiś! Nigdy nic nie wiadomo przecież, mamy takie zmiany klimatyczne! Ojejku! Takie straty!
I co zrobił Zachłanny, ciągle jak się okazało, towarzyszący mi w ów poniedziałek. No co??
Poszedł po pracy bzu narwać. Siatę wielką, ogromną przytachał. I co zrobił???
Rogaliki z konfiturą płatkową co to się nie zawekowała, żeby się nie zmarnowała!!!
Fotki już człek zmarnowany nie zrobił. Pary nie starczyło, ale pięknie w chałupie mu pachniało, ojejku jak pięknie:))).
Ok. godziny 22.00, począł Zachłanny syropu bzowego warzenie. Płukał kwiaty, odliczał do trzydziestu i przekładał do kadzi kamionkowej. 120 kwiatów narwał, wcześniej wodą zagotowaną, ostudzoną i ocukrzoną z kwasem cytrynowym zalał. Brakło mu jednak tej wody słodzonej, to siedział i gotował kolejne dwa litry, i tak godzina duchów go zastała. I przyszedł duch jakiś, pochylił się nad Zachłannym i rzekł jowialnie: GŁUPEK, postukał się w czoło i zniknął...
I rację miał.


Dziś wieczór przelewam syrop bzowy do butelek.
Zaraz zacznę je myć.
Jutro przetwarzam kolejne płatki róż, właściwie to co zostało z nastawu :P. Tym razem było 50dkg płatków:P. Płatki też utrę, żeby się nie zmarnowały (zachłanny jeszcze nie odpuszcza), a syrop przeleję do buteleczek, będzie smacznie i zdrowo zimą.
Wczoraj nadgarstki i dłonie odpoczywały. Skąpiec i Zachłanny gdzieś poszli w diabły. I świetnie!
Pewnie kogoś innego nękały.
Dziś sprzątam. Wieczorem przelewam. Jutro przetwarzam i kręcę:P
Postaram się skończyć przed godziną duchów, jakoś nie lubię gdy mi ubliżają:D

P.S. No i chyba zaczynam rozumieć wielbicieli koloru PINK, serio:) Piękne są te przetworzone przetwory, apetyczne i  niezwykłe:))

P.S.II - syrop bzowy rozlałam do butelek godzinę przed pracą - 22 butelki mam:))))
Po pracy za truskawki się biorę, pozazdrościłam tej Matce co się nudzi i konfiturki tudzież dżemy przetworzę:)))

Różane buziaki Wam ślę:)))

12 czerwca 2010

Jelenie i kowboje

Działo się dziś wiele:)))
Upał nieznośny panuje, więc coby zająć dziatwę pojechali my na wycieczkę.
W taki gorąc ciężko cokolwiek wokół obejścia robić, człowiek sapie jak nie przymierzając lokomotywa na prerii:)
Mimo mieszkania na wsi i nam upał daje się we mocno znaki, wszyscy mokrzy, umęczeni i... rozzłoszczeni:>
Po naradzie , w celu uniknięcia awantur tudzież przykrych w konsekwencjach słowo-czynów, postanowiliśmy wyruszyć na wyprawę krajoznawczą:)
Najsampierw Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie.
Spacer wśród zwierząt widywanych z rzadka podczas spacerów po lesie, różnych gatunków jeleniowatych, psowatych, skrzydlatych i kotowatych - mnogość gatunków, różnorodność barw. Jednym słowem ARKA - prawie:))) Co będę gadać, obejrzyjcie z nami (zaznaczam że nie umęczę, kilka zdjątek najfajniejszych:))





Orzeł biały

Pani Rysiowa z przychówkiem. Jakaś taka zamyślona:)
Macierzyństwo to poważna sprawa, nie tylko w ludzkim wymiarze:)

Prawda że piękny kotecek?:) Próżno go szukać w lesie,
są bardzo skryte i tajemnicze. Pozwólcie przedstawić sobie, to żbik we własnej osobie:))

Główna przewodniczka wycieczki, i jej wierni towarzysze:)
Przepraszam że tak od zadka, ale ujęcie mi się podoba:)

Wilk - wcale nie groźny:>



Zarówno zwierzęta które mogliśmy podejrzeć jak i spacer po ogromnym terenie długo zostanie w pamięci.
Polecam gorąco, jeśli znajdziecie chwilkę czasu i będziecie w okolicy. Warto, szczególnie na bliskość zwierząt której można doświadczyć na całej trasie (ok. półtorej godziny). dzieciaki przeszczęśliwe, Janko zamienił się w ogromny znak zapytania, buzia mu się nie zamykała, ciągle "nękał" przewodniczkę prośbami o kolejne opowieści.
Zaniemówił i zwątpił na chwilkę dopiero gdy doszliśmy do wolier z ptakami. w jednej z nich siedziało to:

dla niezorientowanych (ze względu na jakość zdjęcia, oczywiście:)) jest bocian czarny.
Janek nie uwierzył, twierdząc że pani to chyba bociana nie widziała: "pseciez bocian jest biały nie carny!"
Jakoś nie chciało dotrzeć do małej łepetynki że są jeszcze inne gatunki, a czarny w lesie lubi mieszkać bo święty spokój sobie niezmiernie ceni:))).

Kolejnym etapem wyprawy było Mrągowo.
Tu zatrzymaliśmy się w miasteczku Mrongoville -w  miasteczku rodem z dzikiego zachodu, gdzie Indianie i kowboje żyją w prawdziwej przyjaźni:)))

Mogliśmy podziwiać pokazy woltyżerki konnej, pełnej prawdziwie kaskaderskich popisów, pojawił się również sam Wielki Wódz Geronimo, miotający nożami, tomahawkami i celnie strzelający z łuku.





można zasiąść w prawdziwym wozie pierwszych zdobywców dzikiego zachodu:)...


nauczyć się niełatwej sztuki zarzucania lassa na wierzgającego mustanga:))...



lub na chwilę zamienić się w prawdziwych poszukiwaczy złota!:)))
I co ciekawsze wyłowić je z odmętów piachu i zmąconej wody!
Moje dzieci są prawdziwie bogatymi zdobywcami dzikiego zachodu!!!


I na koniec wioska indiańska.
Świetnie było posiedzieć w tipi na "bizonich" skórach i posłuchać opowieści o życiu i historii Indian:)

Kolejny weekend bogaty w wydarzenia.Świetnie spędzony dzień, uniknęliśmy gorąca (niezrównane auto z klimą:)), poznaliśmy ciekawe miejsca, i najważniejsze: BYLIŚMY RAZEM!
Polecam wszystkim lubiącym turystykę, a szczególnie  rodzinom z dziećmi:)))
Jutro szalona niedziela, najpierw turniej tańca Tosi, następnie urodziny siostrzeńca męża. Znowu będzie się działo:)))

Pozdrawiam miło



10 czerwca 2010

Lecytyna

bo chyba właśnie lecytynkę zażyć trzeba na powrót pamięci:P

Kiepsko z nią u mnie, bardzo kiepsko...
W lutym bodajże zaczęłam szyć swoją torbę na laptopa.
Brakowało mi jej, do sklepu jakoś nie po drodze, a materiałków wówczas trochę przybyło, to i ropoczęłam swoje szycie.
Rozpoczęłam, torbę prawie skończyłam i... odłożyłam i... zapomniałam o niej!
Wczoraj przy okazji porządków w tkaninach znalazłam:P I wreszcie wzięłam się za jej wykończenie.
Wygląda o tak:


Brązowa, ze sztucznej niewyprawionej, skóry:) Nie jest idealna, mnóstwo błędów popełniłam, np. naszycie aplikacji po wszyciu podszewki. Błąd podstawowy i banalny, efekt tego taki że po otwarciu torby widać miejsce szycia aplikacji - czyli tak sobie:P. drobna poprawka na przyszłość i ... lecytynka... na pamięć i przemyślenie szycia. Poza tym miejsce wszycia uchwytów na pasek musiałam również zamaskować aplikacją. Miałam problem z przeszyciem tylu warstw tkanin, więc nie wyszło to zbyt pięknie, toteż maskowałam, bo co zrobić miałam... I znowu kłania się...lecytynka:P

Tu komplet, czyli torba plus worek na akumulator i przewody.

Worek raz jeszcze:)


Wnętrze, właściwie jego fragment wraz z zawartością.
Widać troszkę pikowania, celowo szyłam brązową nitką.


I jeszcze raz komplet, wśród moich upartych nasturcji i na małej architekturze:)))
Zdjęcia takie sobie, słońce zagłusza kolorki aplikacji, listki są jasno zielone.
Swoją drogą mam problem z zakupieniem materiału w odcieniach zieleni, wykupiłyście wszystkie, czy co?:)))

Prawdę mówiąc to moje odkładanie i brak pamięci ma swoje źródło również w braku jednego konkretnego miejsca do prac ręcznych.
Tak jak z malowaniem mogę sobie wyjść teraz przed dom, grabie i łopaty też do użytku zewnętrznego raczej. Tak łucznika starego z szafką nie wyniosę, kółek nie ma, i taki jakiś nieporęczny jest w przenoszeniu.
Wiadomo bowiem że jak już zaczyna się coś działać, to bałagan się wokół robi wcale nie mały, dodatkowo w związku z ograniczeniami czasowymi które można poświęcić na ręką działanie, nie chce się wszystkiego bez ustanku układać i przekładać. Efekt: BAŁAGAN, BAŁAGAN i... LECYTYNKA:P
I tyle.Skończyłam, wygląda mój twór torbowy jak wygląda. Fajnie że chociaż mój laptop doczekał się swojego miejsca na ziemi:))). 
Powiedzcie mi tylko jeszcze jak zamontować magnesy na zapięcia, coś nie umiem, palce zaczynają mnie boleć, młotek czy płaskoszczypy (fachowo, nie?:) mam zastosować?

Pozdrawiam miło i słonecznie.